Karolina Bądkowska


Płonący dom dla obłąkanych


Otwieram drzwi od toalety.


W kabinie zostały tylko damskie nogi, nie całkiem zakrwawione kikuty, ubrane w jasne jeansy. Reszta najwidoczniej została wessana do muszli.
Zamykam drzwi z zażenowaniem, czuję się jakbym przyłapała kogoś na uprawianiu seksu.
Trochę się brzydzę- tych kikutów.
Wychodzę na korytarz, mgliście zarysowany konturami ścian.
Mam do wyboru: schody lub windę. Nie bardzo wiem co robić. Stoję tak czas dłuższy. Rozglądam się, jak dziecko szukające matki. Bezradność dławi zdolność do samodzielnego myślenia.
Wybieram schody.
Wspinam się na górę. Powoli! Jest ciemno. Dotykam ściany, zimnej i śliskiej, żeby nie stracić równowagi. Słyszę dziwne skrzypienie, takie jakby ktoś pocierał o siebie grube, gumowe rękawice. Wiecie takie, jak te, które moja matka trzyma pod zlewem w kuchni.
Matka? Nie, nie matka, ktoś inny. Nie wiem kto.
Skrzypienie, teraz bardziej złowrogie niż irytujące dochodzi z korytarza zatopionego w półmroku.
Drugie piętro, blok operacyjny.
Wchodzę do korytarza z klatki schodowej, cicho i ostrożnie. Boję się.To taki irracjonalny strach.
Z ciekawością zaglądam do sali operacyjnej. Stoi tam dwóch ludzi (lekarzy w sensie), ubrani są w zielone fartuchy, na głowie mają różowe czepki kąpielowe, na ustach maseczki i rękawiczki na dłoniach, cienkie i prawie przeźroczyste. To nie one tak skrzypią.
Z ciemnego kąta sali ktoś rzuca mózg ( nie widzę kto, bo przecież zaglądam do sali przez dziurkę od klucza. Może lekarzy było trzech, nie dwóch). Żywy i pulsujący organ. Ci dwaj w zielonych fartuchach rzucają nim, jak piłką. Coś śpiewają pod nosem. Nie rozróżniam słów, wiem tylko, że to wesoła piosenka.
Zauważyli mnie. Serce ze strachu wpada mi do brzucha, odległość między drzwiami a mną nagle się wydłuża, chociaż nie pamiętam żebym się poruszyła.
Jeden z lekarzy wybiega z sali operacyjnej, chichocząc, przerzuca mózg z jednej ręki do drugiej. Patrzy na mnie, ale nie jest zły, raczej rozbawiony. 


Nagle bierze zamach i rzuca we mnie mózgiem. Łapię organ w swoje ręce, strach przykuwa mnie do podłogi wyłożonej niebieskim linoleum.
Mózg jest lepki, delikatnie pulsuje - ŻYJE!
To on wydaje z siebie dźwięk pocieranych o siebie gumowych rękawic. Tamci się śmieją, potem śpiewają. Zapada ciemność.
Chyba gdzieś spadam. Minęła mi przed oczyma blacha wypolerowana na wysoki połysk.
Tak dziwnie świeci, nie wiem co.

Znowu idę korytarzem. Cholerny labirynt korytarzy. Są wszędzie, otaczają mnie, wywołują lęk, irytują.
Na szarych chropowatych ścianach wiszą obrazki. W sumie to zdjęcia, czarnobiałe, oprawione w grube, drewniane ramki. Szkło, które oddziela papier od rzeczywistości korytarzowej, jest już tak zakurzone, że na zdjęciach widać tylko rozmazane kontury czegoś lub kogoś.
Jest cicho i spokojnie. Wentylatory szumią jednostajnie. Nagle ze ściany z dzikim wrzaskiem wybiega mój dziadek- potwór z rozoranym grzbietem, tuzinem rąk (czyżby wcielenie bogini Kali?) i dziwnie rozszarpanymi wargami (właściwie w ogóle ich nie miał, tam gdzie u normalnego człowieka są usta, ziała dziura bezzębna). Z policzków wyrastały mu jakieś szczypce. Oczu chyba w ogóle nie miał.
Zupełnie automatycznie odwróciłam się na pięcie i zaczęłam biec. Byle jak najdalej od dziadka- bogini Kali. Miałam niejasne przeczucie, że nie byłoby dobrze gdybyśmy się teraz spotkali. On biegł za mną, wyciągając ręce- wszystkie.
Znowu cisza. Dziadek tak samo nagle zniknął, jak się pojawił. Zdążyłam kątem oka zauważyć niebieską, fosforyzującą smugę biegnącą wzdłuż dziadkowego kręgosłupa.
W końcu znalazłam to, czego szukałam. Azyl. Cichy pokój z regałami pełnymi książek. Biblioteka. Na środku stoi żółta, pluszowa kanapa. Siadam, chcę odpocząć.
Dostrzegam jakiś ruch. Jestem gotowa do ucieczki. Z pomiędzy regałów wychodzi dziewczyna. Z 15 lat ma. Ubrana na czarno, ma krótkie, czarne włosy. Coś srebrnego wisi jej na szyi.


Uśmiechnęła się smutno.
Wystraszyłam się, serce prawie przestało mi bić, ale nie uciekłam. Coś kazało mi zostać.
- Jak mnie nazywasz? - pyta cichym głosem.
- Gosia- mówię. Czuję na dłoniach pot, zimy i śliski, jak ściany na korytarzach, jak mózg.
- Ale ja mam na imię Dagmara- odpowiada.
Nie wiem, co powiedzieć, jest mi głupio.
W drzwiach stanęła Maria. Chce o coś zapytać. Daj mi kartkę z pytaniami. Drobne litery nakreślone zielonym atramentem, układają się w zdania, których nie rozumiem. Pytań jest 3.
- Ale ja naprawdę nie wiem- mówi Gosia- Dagmara. Odwraca się i znika w ścianie między jedną a drugą cegłą. Są szorstkie. Te cegły.
Jest mi smutno, że ona nie wie. Jak mi przykro, nie mogę pomóc. Ale ja naprawdę nie wiem. Czego? Nie wiem, nie wiem…
Ciemność- zimna, cicha, czarniejsza od bezksiężycowej nocy.
Otwieram oczy. Nie wiem gdzie jestem.
Moja głowa, płonący dom dla obłąkanych.



https://truml.com


print