Grzegorz Kociuba


Ziemia raz jeszcze



I
przebudziłem się na piasku
leżałem na wznak i patrzyłem w niebo
niebo to ocean z wysepkami chmur
z piaskiem rzecz wygląda inaczej
gdyż pustynia jest tautologią na wszystkie strony
 
ilekroć budzę się i spoglądam w siebie widzę młodzieńca
czasem spotykam go na stadionie w Tarnowcu w trakcie meczu
przejmuje piłkę w okolicach dwudziestego metra od bramki rywala
mija dwóch obrońców i strzela po ziemi tuż przy słupku
innym razem zastaję go w pokoju przy biurku nad kartką
pisze wiersz a cień stojący za jego plecami
zjada kawałek po kawałku biel strony
i wreszcie widzę go na leśnej ścieżce
pochylony bada ślady odciśnięte w mokrej ziemi
gdyby urodził się Indianinem byłby wytrawnym tropicielem
choć już niekoniecznie myśliwym
 
kiedy niedawno
wszedłem w podziemia warszawskiego metra
świst pociągu kroił mnie na plasterki
i rozrzucał jak kolorowe konfetti
 
kiedy indziej
stałem na werandzie schroniska nad Morskim Okiem
i wpatrywałem się w prolog burzy
błyskawice zjawiały się jedna po drugiej
kąsając skały i drzewa
czy i ziemię połknie kiedyś
anakonda kosmosu
 
II
 
czy byłeś kiedyś stertą ulotek
rozrzucaną przez wiatr na ulicach miast i kontynentów
na każdej ten sam slogan w uniformie kolorów
wyrazy bez znaczeń słowa bez rzeczywistości
więdnące liście które nigdy nie zaznały drzew
a czy byłeś gnijącym ciałem
w którym pracują metodycznie
kolejne pokolenia robaków
ktoś nie wyłączył oka
które utknęło w jakimś teraz
i musi patrzeć na powolną przeróbkę
organów w minerał
a czy leżałeś
na ruchliwych dywanach mórz
czując jak kłębią się w tobie wiry
na podobieństwo młodych węży
by nie przedłużać wspomnę jeszcze o
pociągach przewożących śnieżny puch
krokach szukających nóg korpusów i twarzy
głosach wiszących ledwie przez chwilę
na pajęczynie powietrza
jeśli tym nie byłeś jaki sens otwierać usta
i pomnażać nieistotność mowy
 
nieznośna łatwość w znoszeniu
codziennej ociężałości
jak najdalej od lasera lancetu przenikliwego spojrzenia
jak najbliżej newsa przeboju gazetki z kauflandu
skoro dryfujesz po powierzchni
nie podejmujesz ekspedycji w głąb
skoro wystarcza sms
nie wspinasz się granią poematu
i tak mijają dni tygodnie lata
i zostaje nic
 
płyną niczym ławice
suną jak kolonie owadów
wędrują w sprawnie zorganizowanych hordach
mieszkańcy miast i metropolii
czasem niektórzy z nich
nie mogą już znieść kroków głosów twarzy
wtedy odbezpieczają broń i strzelają na oślep
by wyrąbać dla siebie kawałek przestrzeni i powietrza
kończą w klatce więzienia albo szpitala dla obłąkanych
celebrując w sennej jawie swój rozpaczliwy czyn
w ławicy niewiele to zmienia
kolonia owadów sunie dalej
horda grzebie zabitych
i rozchodzi się do swych zajęć
 
urodziłem się
więc jestem
włączony
złowiony
zgubiony
 
III
 
przebudziłem się na trawie
leżałem na wznak i patrzyłem w niebo
niebo to preria ze stadami bizonów
z trawą rzecz wygląda inaczej
wystarczy wyciągnąć rękę żeby napotkać jej miękką sierść
 
kiedy szedłem miastem ludnym
bez trudu stawałem się każdym z przechodniów
gdy jednak spojrzałem w siebie
nie zastałem nikogo
wtedy pomyślałem
trzymaj się z dala od tłumu
przebywaj  jak najbliżej siebie
może zdołasz jeszcze ocalić
ruchliwą pieczęć swej twarzy
 
to było w innym miejscu i czasie
rozmawiałem z wiatrem
próbowałem uspokoić ogień
morze powierzało mi swe najskrytsze tajemnice
najgorzej szło ze skałą
ale i ona zostawiała dla mnie szyfry i znaki
potem utraciłem zdolność rozumienia
wiatru ognia morza  kamienia
i wszystko wskazywało na to
że postradałem siebie
ale na dnie suchej studni usłyszałem głos
wstań i idź
wyznaj że już nie jesteś synem Króla
wstałem więc i wyruszyłem
i tak zaczął się mój ozdrowieńczy powrót
 
 
spotykam go czasem na działce
mężczyzna pod siedemdziesiątkę
siwe włosy ogorzała twarz żylaste ręce
gdy podwiązuje pomidory
albo przycina uschnięte pędy malin
odsłania się przede mną jego spokój
ale też zrozumienie oraz wyrozumiałość
dla konwulsji stworzeń i pracy czasu
jakby w palcach obracał całość
jakby całość niosła go w dłoniach
 
26-28.07.2011
 



https://truml.com


print