Miladora


Prawdziwa historia Kaina i Abla, czyli rzecz o mistyfikacji


Całe szczęście, że świadomość jest cechą wrodzoną
i jako taka podlega dziedziczeniu.
 
Prawdziwa historia Kaina i Abla,
czyli rzecz o mistyfikacji
 
I Ewa porodziła Adamowi synów - Kaina i Abla.
- Który jest który? - zapytał Adam, przyglądając się noworodkom.
- Nie wiem - odparła Ewa szczerze. - Niech sami sobie ustalą, kiedy dorosną.
I dorośli.
 
Nawet nie kłócili się specjalnie przy tym ustalaniu. Właściwie było im wszystko jedno. Jasne, wtedy nie wiedzieli jeszcze, co ich czeka, choć, jak się okazało, nie miało to i tak większego znaczenia. Obowiązkami dzielili się sprawiedliwie. Kain uprawiał pole i ogród, a Abel hodował owce. W ten sposób zawsze mieli chleb, mięso, jarzyny i nawet owoce na deser.
 
Nadeszła pora corocznego złożenia ofiary Bogu-Ojcu.
- Co zrobimy? - zatroskał się Abel. - Wiesz, że Stary nie znosi zielska. Będzie wściekły za snopka, którego masz mu zamiar ofiarować.
- On lubi być wściekły - stwierdził ponuro Kain. - Inaczej pozwoliłby nam składać zusammen do kupy.
- Divide et impera - skonstatował Abel. - O to mu chodzi. Razem jesteśmy za dobrzy... A poza tym myślę, że nas nie odróżnia i to go wnerwia dodatkowo.
- No to co robimy? - spytał bezradnie Kain i spojrzał na Abla. - Tym razem nie pozwoli już nam wyłgać się nieurodzajem.
- Cóż, złożymy ofiarę, a potem się zobaczy - uspokoił go Abel.
I złożyli.
 
Bóg-Ojciec przyjął jagnię, a na widok zboża parsknął lekceważąco i zniknął. Abel dostał pochwałę, a Kain opieprz.
 
I tak działo się co roku. Bóg-Ojciec zaczynał być coraz bardziej wkurzony, a Kain dostał nerwicy.
- Nic go nie zadowala - żalił się Ablowi. - Wymyślam już bógwieco, a jemu ciągle mało.  Ani jarzyn, ani owoców, ani chleba nie chce żreć. I co ja mam robić? Wyhodowałem takiego pięknego melona, podałem mu z likierem, a on splunął i poszedł.
- Jeszcze ma uraz po tych jabłkach - stwierdził Abel w zamyśleniu. - Nie ma co, nasi starzy nieźle nam się przysłużyli.
- Widzisz jakieś wyjście? - spytał żałośnie Kain i pochylił się nad grządką z kwiatami, troskliwie wyrywając jakiś chwast.
- Musi być - powiedział powoli Abel. - Inaczej nas skasuje, a przynajmniej ciebie, i co ja wtedy zrobię.
 
Nadeszła pora corocznego złożenia ofiary Bogu-Ojcu.
Abel znowu dostał pochwałę, a Kain opieprz. Tym razem ziemia aż się trzęsła od gromów.
- Nie ma rady - powiedział Abel do Kaina. - Chyba będę musiał cię zabić, wtedy to się skończy. Na niby, oczywiście. Stary mnie lubi, więc jakoś ujdzie mi na sucho.
- To nie jest wyjście - odparł Kain. - Będzie tak wściekły, że pozbawiłeś go tej przyjemności, że ciebie też skasuje. Zrobimy inaczej...
I zrobili.
 
- Gdzie jest twój brat?! - zagrzmiał gniewnie Bóg-Ojciec, patrząc na Kaina z odrazą.
- Nie jestem stróżem brata mego! - odparł zuchwale Kain, chociaż wiele go to kosztowało.
Bóg poleciał na obchód i znalazł Abla leżącego w malowniczej kałuży krwi.
- Wynocha!!! - wrzasnął na Kaina. - Zejdź mi z oczu, ty draniu!... Nie, nie skasuję cię - dodał ponuro po chwili namysłu. - To byłoby zbyt proste. Będziesz żył dożywotnio. A żeby nie upiekło ci się przed czasem, nikt nie będzie miał prawa tego uczynić. To twoja kara!
I Bóg-Ojciec obłożył Kaina anatemą, po czym zniknął rozwścieczony.
 
- Już poszedł - powiedział cicho Kain.
- Chwała Bogu… - westchnął z ulgą Abel, podnosząc się z kałuży krwi. - A teraz, braciszku, w nogi i jak długo tylko nie zobaczy nas razem, to nic nam nie grozi.
 
I tak Kain i Abel spakowali manatki, pożegnali Rodziców, i wywędrowali w szeroki świat. Dobrze im się wiodło. Po pewnym czasie ożenili się, a właściwie, ponieważ byli ostrożni i przewidujący, pojęli za żonę tę samą niewiastę i żyli z nią na przemian. Raz tylko groziła im wsypa, gdy Bóg-Ojciec, zjawiając się na inspekcji, zobaczył stado dorodnych owiec.
- Nie miałem wyjścia - tłumaczył się Kain (a może to był Abel?). - Moja żona uwielbia mięso, a wiesz, Panie, co znaczy kłócić się z niewiastą...
Bóg wprawdzie nie wiedział, ale jako że miał boską wyobraźnię i trochę doświadczeń z Ewą, pokiwał tylko głową w nagłym zrozumieniu. I tak im się upiekło.
 
Do czasu, oczywiście. Bo kiedy po najdłuższym życiu zjawili się u bram Nieba, podając obaj za Kaina, Bóg zdębiał i omal nie odesłał ich ponownie na ziemię.
 
To, że i tym razem uszło im na sucho, zawdzięczali wyłącznie ówczesnej biurokracji, która, jak zawsze i wszędzie, szwankowała i szwankuje nadal. Bóg zajął się usprawnianiem centralnej kartoteki, paru Aniołom dostało się po skrzydłach, a na Kaina w dwóch osobach machnął wreszcie ręką.
Sprawa przyschła ostatecznie.
 
A ja, skąd wiem, że tak było naprawdę? To proste.
Musimy być dziećmi i Kaina, i Abla, ponieważ do dzisiejszego dnia dzielimy się na tych, co jedzą wyłącznie befsztyki i tych, co wolą szpinak. A także, według wszelkich reguł  dziedziczenia na takich, co spożywają i jedno, i drugie.



https://truml.com


print