bosski_diabel


Dziesięć minut na wieczność



 ...opowiem
ci moją historię  miłosną. Długą, bo ma ponad trzydzieści lat.  
Opowiem
króciutko. Nie, nikt mnie nie zostawił. To ja zostałem sam. 
Ją zabrano mi
tam, skąd się nie powraca... 
 
Parę dni temu przyszła do mnie we śnie z
promiennym uśmiechem na twarzy. Taka żywa, jak wtedy, tamtej jesieni. Nawet
widziałem zielone kolczyki w jej uszach. Położyła mi rękę na czole i to był
najwspanialszy dotyk od trzydziestu lat. Słyszałem jej głos i chociaż nie
pamiętam, co mówiła, widziałem bijące od niej szczęście. To było
wtedy... 
Ale ty nie wiesz przecież o tym. No bo skąd miałbyś
wiedzieć. 
Nie wiesz nawet, jakie pretensje miałem do Boga.  
Bo nie
stwarza się po to, żeby zabijać, prawda? 
A przynajmniej ja tak
myślę. 
Dziesięć minut spóźnienia... To wtedy zawalił mi się
świat. 
 
Dwudziesty ósmy października 1978 roku. 
W dzień moich
imienin. Mieliśmy wtedy po szesnaście lat. 
Jaka była? Śliczna - jednym
słowem. Jej uroda była szczególna. Zawierała w sobie niezwykłe połączenie cech
słowiańskich i południowych. Zgrabna. Szczupła, lecz nie chuda. Miała piękne
brązowe oczy, które w świetle słońca mieniły się jak bursztyn. Włosy do ramion,
o kolorze świeżo wyłuskanego kasztana. Lśniące i miękkie. 
Chłopaki mi jej
zazdrościli, a ja czułem się niesłychanie dumny z tego, że jest moją
dziewczyną. 
 
Nasza znajomość zaczęła się na obozie sportowym w ostatnim
roku podstawówki. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, wryło mnie w ziemię. To było
jak błyskawica. Jak grom z jasnego nieba, tak się to mówi, prawda? Ale
najważniejsze, że z nią stało się to samo. Od początku wiedzieliśmy oboje, że to
MY. Nie ja. Nie ona. Ale MY. Nie potrafię tego inaczej ująć. Po jakimś czasie
zrozumieli to także nasi Rodzice. Nawet byliśmy później wszyscy razem na
wakacjach. Wiesz, taki wspólny wyjazd na Mazury. Na następne mieliśmy już jechać
sami. Rodzice wyrazili zgodę. 
Tyle dobrego miało się stać... 
Dziesięć
minut spóźnienia odebrało mi wszystko. 
 
To było tak dawno temu. Ponad
trzydzieści lat. A mnie ciągle wydaje się, jak gdyby zdarzyło się wczoraj, lub
minionej jesieni zaledwie. 
Był październik... I wiesz, taki ciepły i złoty.
Ten dzień utkwił mi w pamięci ze wszystkimi szczegółami. Chodziłem wtedy do
trzeciej klasy, Isia do drugiej, choć nie w tym samym liceum. Pamiętam nawet, że
miałem matmę - dwie lekcje, dwie fizy, chemię i wuef. 
Ponieważ był to dzień
moich imienin, Isia chciała, żebyśmy spotkali się po szkole. Kończyła lekcje
zaledwie godzinę wcześniej. Mieliśmy pójść do Horteksu na lody... 
Ostatni
był wuef. Graliśmy mecz tego dnia. Przedłużono go niespodziewanie i ze szkoły
wyszedłem spóźniony o dziesięć minut. Spieszyłem się, biegłem, żeby nie musiała
martwić się o mnie. Gdy dotarłem do przystanku na którym byliśmy umówieni,
zauważyłem odjeżdżającą karetkę pogotowia. Ludzie rozchodzili się powoli,
słyszałem jak rozmawiają cicho. Nie spotkałem Isi.  
Tylko na sąsiednim
torowisku leżały rozsypane stokrotki... 
 
I każdego dwudziestego ósmego
października zanoszę je dla niej.  
Zapalam znicze... Moja żona to
rozumie. 
Bo jeżeli się kocha, to kocha na całe życie. 
 
Przyszła do
mnie we śnie z tym uśmiechem, jakby chcąc o sobie przypomnieć. A przecież nigdy
nie zapomniałem. Ale od tego czasu myślę, że chciałbym opowiedzieć o tym.
Właśnie na Walentynki. To byłaby moja kartka Walentynkowa dla niej. Tylko, że
nie umiem... 
 
- Napiszesz ją za mnie? - spytał cicho. - Znam twoje
wiersze. Potrafisz zrobić to lepiej.  
Mnie nadal brakuje słów, gdy o niej
myślę... 
Skinąłem głową w milczeniu. 
 
- Wiesz, że wyjeżdżam - dodał
jeszcze. - Nie będzie mnie na Walentynki. Dlatego powiedziałem ci dzisiaj. I
tutaj - rozejrzał się po małym, prawie pustym pubie, z oknami wychodzącymi na
niezbyt ruchliwą ulicę.  
- Stąd mam blisko... - wyjaśnił, podnosząc się i
sięgając po kurtkę. 
Narzucił ją i delikatnie wyłowił z kieszeni skromny
bukiecik stokrotek. 
A później pożegnał się lekkim, trochę przepraszającym
uśmiechem. 
Przez chwilę śledziłem jeszcze wzrokiem jego oddalającą się
postać. 
Potem wygrzebałem z kieszeni jakiś ogryzek ołówka i sięgnąłem po
serwetkę. Kelnerka podeszła, popatrzyła na wystygłą kawę i w milczeniu postawiła
na przeciwległym brzegu stolika spodeczek z rachunkiem. I jakby wyczuwając, że
nie należy mi przeszkadzać, oddaliła się cicho. Za oknem zapadał zmierzch.
Rozbłysły latarnie. Zgarnąłem notatki do kieszeni i podnosząc głowę, rozejrzałem
się dookoła. Pusty uprzednio pub zaludnił się nie wiadomo kiedy. Nagle dotarły
do mnie dźwięki muzyki, odgłosy rozmów i czyjś śmiech. Odliczyłem pieniądze i
wstałem od stolika. 
Wracając do domu pod październikowym, lekko zachmurzonym
niebem, zastanawiałem się, czy potrafię napisać tę historię tak, jak on mi ją
przekazał. 
 
Nie jest moim zamiarem stawanie do konkursu opowieścią o
cudzej tragedii. 
Dlatego też proszę, żebyście nie traktowali jej jako tekstu
prozatorskiego, wyszukując wszystkie zawarte w nim błędy.  
Chcąc dotrzymać
obietnicy danej mojemu przyjacielowi, starałem się na miarę moich możliwości
opowiedzieć ją jak najlepiej. 
 
Ta historia bowiem zdarzyła się naprawdę



https://truml.com


print