Edmund Muscar Czynszak


Fragment pewnej całości- przedzierania się przez życie.


Wychylam się nerwowo poza wierzchołek własnego nosa. Usiłuję kochać, ale nie potrafię, uziemiony własną obsesją zbawienia. Maltretuję twoją samodzielność. A ty pozostajesz odporna, niewzruszona na moje nagabywania. Przemykasz przez swój świat, niczym samotny okręt. Twoje uzależnienie, jak narkotyk wchłania umysł, wysysając z niego moje imię, wpychając mnie na mieliznę zapomnienia. Wiosna ze swym uśmierzającym powiewem, osłania me chore ciało, wzbogacając je witaminą słońca. Dni bez ciebie są czasem nieskończoności, rozwleczone do rozmiarów pustki. Nie lubię, kiedy sprzedajesz się za kawałek fałszywego uśmiechu, przesiąkniętego pogardą do twoich problemów, oplatanych szarą prozą dnia! Wspólne chwile przemykają przez cieśninę uczuć, niczym płatki śniegu przez sito nieba. Niemoc paraliżuje moje myśli. Łzy na policzkach stają się stałym rekwizytem mojej twarzy. Coraz częściej mijamy się pośród własnych pragnień. Twoje słowa stają się martwe, niczym śnięte ryby dryfujące pośród gestów. Wieczór składa pragnienia, pod podszewkę moich skażonych rzeczywistością dni i poprzednich snów. Ciało zdaje się milczeć, umysł opracowuje scenariusz mego nocnego seansu. A ty daleka, oddalasz się coraz bardziej, poza horyzont mojej nadziei! Świt budzi mnie strugą przerażenia, nocny film z bolesnym happy endem. Nerwowo ściskam słuchawkę telefonu, serce milczy i tylko oddech nerwowo przerywa ciszę. Zmowa milczenia przypieka moją duszę. Pierwsze promienie pojmane przez mgłę, ostudziły moją nadzieję. Czekam odgłosu twego słowa, kiedy wychylisz się, aby pomachać mi swoją obecnością i moje myśli poszybują do nieba, gdzie króluje spokój twego oddechu. Wiosna rozkłada swoje rekwizyty, łąki zapalają się żółcią mlecza pospolitego. Jej ożywczy oddech, zdaje się zanurzać w moje poszarzałe komórki. Przemierzając opłotki naszych zdarzeń, potykamy się o nasze słabostki. Ty jesteś jak zawsze daleko od moich spojrzeń, choć łagodny powiew twoich słów jest przy mnie. Tylko ptaki powracające w moje strony, przynoszą na skrzydłach garść twoich westchnień. Mezalians naszych wspólnych pragnień, jest wiąż niedościgłą alternatywą, naszej wymarzonej przyszłości.Pospiesznie wydalam wszystkie moje zwątpienia, zatapiając je mozolnie w zupie chmielowej, okraszonej słonymi paluszkami. Moje martwe marzenia, co pewien czas dostępują łaski zmartchwystania. Kolejne kartki naszego kalendarza, przepełnione rozmaitą treścią, opadają w otchłań przemijającego czasu. A ty przemykasz jak wiatr po polu mojej samotni, ocierając się niczym kotka o moje zalotne słowa, pełne wyuzdanych propozycji. To znów przysiadasz tuż obok iskierek mego łagodnego głosu. Otoczeni ciepłem wspólnych wyznań, rozkoszujemy się naszymi marzeniami, amuletem, jaki, podarował nam los.
I tylko czas na pustym jeszcze blankiecie, wypisze cenę, jaką będziemy musieli uiścić przy wyjściu. A nierychliwy Bóg, przedstawi nam własny scenariusz, zakończenia sztuki. W świecie naszych wartości, wszystko ma swoją cenę. Śmierć jest tylko podpisem, pod naszym życiorysem!
Cisza, akordem dopełnienia wszystkiego!



https://truml.com


print