Wanda Szczypiorska


Powrót (fragmenty)


Nadeszło lato, które pamiętam jako rozświetlone, niezwykle jasne i zagęszczone emocją do granic wytrzymałości. Nie mogłam czytać. Siedząc przy oknie z książką trwałam w oczekiwaniu. Byłam zakochana. To Paweł Bork. Uczeń mamy z kursu dla analfabetów. Pełen wdzięku. Starszy ode mnie – szesnaście, może siedemnaście lat. Nie pamiętam, jak wyglądał, twarzy jego nie pamiętam, ale o nim samym nigdy nie zapomniałam. Po latach pisałam o nim opowiadania.
 
Trzynaście, czternaście lat. Dni wypełnione tęsknotą, namiętnym pragnieniem, żeby pojawił się w pobliżu. Zaczajona nad stawem, wypatrywałam go na drodze. Nie mogąc dłużej znieść niepewności, wyruszałam raz i drugi, jak gdyby ot tak sobie, w dół szosy, gdzie mieszkał. Pełna nadziei biegłam na boisko do siatkówki. Musiał mnie wreszcie dostrzec, bo wybraliśmy się kiedyś na wzgórza pomiędzy kłujące krzewy i żółte kwiatuszki irku. To był rozsądny chłopiec. Wiedział, że nie ma dla nas przyszłości. Zostałam odrzucona.
 
Mój Boże.
Koniec wakacji, ciepła jesień, nowy rok szkolny i pierwsze kostiumy bikini na plaży w Gdyni. Starsze koleżanki w takich kostiumach z chusteczek. Ale ja i dziewczyny z klasy jeszcze nie. Siedzimy zbitą gromadką na piasku. Krepujemy się wstać. Nie tak dorosłe, jak tamte, nie tak piękne – tak nam się wydaje – wstydzimy się swoich czternastoletnich, piętnastoletnich ciał.
 
Przyjaźniłam się z dziewczętami w moim wieku, które już nie chodziły do szkoły. Mieszkałyśmy tak blisko siebie, w domkach-czworakach nad stawem. Były zawsze na zawołanie. Czekały siedząc w kucki pod murem, o ile nie miały innych obowiązków. Tajemnicą dla mnie było ich powodzenie u chłopców. Dlaczego one, a nie ja? Lato było gęste od tych tajemnic. Może już nie czternaście, może piętnaście lat. Już nie grałyśmy w klipę, ani w kamyki. Chodziłyśmy gromadką. Zbierałyśmy się, to nad stawem, to na pagórku nad boiskiem do siatkówki. Któraś zaczęła znikać, potem pojawiała się nagle – odmieniona. Skądś napłynęła wiadomość, że Paweł się ożenił. Ale mnie przecież nie o to chodziło. Pragnęłam tylko jego dotyku. Jego tęsknoty i cierpienia.


U sąsiadów umarło niemowlę. Urodziło się i umarło. Wyglądało jak woskowa kukiełka. 


Chodziłam dziewczynami paść kozy w rowach przy drodze do Kosakowa. Chodziłam dla towarzystwa. Wśród pól rosły kępy jeżyn. Zjadało się również dojrzałe owoce głogu i dzikie gruszki. W lecie znacznie mniej przejmowałam się modą. Ze szkolnymi koleżankami nie spotykałam się prawie wcale. One miały ojców. Ich ojcowie byli marynarzami, stoczniowcami, miały prawdziwe swetry i dobre buty. Gdzieś znikały w czasie wakacji. Późną jesienią znikały dziewczyny z sąsiedztwa. Rano niańczyły młodsze rodzeństwo, a wieczorami nie chciało się nigdzie wyjść. Jedynie, kiedy zamarzał staw, zaczynał się jakiś ruch. Napisałam kiedyś opowiadanie o sobie, o strachu przed ciemnością, o powrocie ze szkoły zimą po tym zamarzniętym stawie z wnoszącą się nad nim ślepą ścianą. Ktoś niewidzialny szedł naprzeciw mnie po lodzie, potem stanął, kiedy ja stanęłam, a potem ruszył biegiem. Do domu już tylko jeden skok. Można oprzeć się o gorący piec, uspokoić, ogrzać. 




https://truml.com


print