Florian Konrad


Kefaloforian cz. v. OSTATNIA


VIII.
Prujemy ile sił w kołach. W oddali słychać syreny policyjne. Zapewne psy są w zmowie z psychopatami w kitlach. Ogólnokrajowy spisek! Proceder mający na celu zagładę rodzaju ludzkiego!
Ulice przesuwają się jak w kalejdoskopie. Nie mam zamontowanego prędkościomierza, ale czuję, że jadę zdecydowanie powyżej dopuszczalnej ,,pięćdziesiątki". Kilka razy ,,jeździec" omal nie spada, kurczowo trzyma się szyi, lecz ciągle wrzeszczy ,,szybciej!"
 Nagle gwałtownie hamuję. Pisk opon. Armand omal nie przelatuje przeze mnie.
-Co jest?
-Śmiełć wszystkił skołpio!- mamroczę półgębkiem i trzymanym w ustach śrubokrętem wskazuję stojący na poboczu samochód. Jakaś starsza pani wysiada z forda ,,wieloryba".
-Chyba nie chcesz...? 
-Pomółż mi, Aneta!
-O Boże! Aaaaa....- kobiecina wrzeszczy jak opętana na widok szarżujących robotów. W tym jednego z gołymi cyckami. 
-To cię odłuczy jełżdżenia skołpio!- warczę żgając ją w gardło. Maksio, który cały czas jedzie za nami, miauczy wniebogłosy. 
-Zostaw ją, kurwa!
Baba osuwa się na chodnik. Próbuję ja przejechać, ale samozwaniec zasłania mi oko. 
-Nie ma czasu, wariacie! Ścigają nas! 
Faktycznie, intuicyjnie czuję, że tropią nas wszyscy policjanci, strażnicy miejscy w kraju. Może nawet żołnierze z miotaczami ognia, jak na filmach.  Pewnie radio i telewizja nadają komunikaty przestrzegające przed zbiegłymi cyborgami. 
-Szefie- mogę?- pyta Aneta celując z kałacha do facetki.
-Ani mi się waż! Dwie ulice, cholerne dwie ulice dalej jest... pospieszcie się, łajzy! 
 
-No nie mów, że to tutaj! Żarty sobie robisz? Co to za nora? Chlewnia?- pytam zatrzymując się przez ponurym, szarym budynkiem.
-Jasne, PGR w środku miasta, durniu. Fabryka tu była, takie pierdolniki plastikowe produkowali. Nie wiem, do czego, chyba zastosowań wszelakich. Mało ważne. Upadła pod koniec peerelu, zeżarły ją przemiany ustrojowe. Nikt nie pilnował, ciecia z kulawą nogą nie było, więc złomiarze rozkradli wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Wywozili całymi ciężarówkami. Teraz to pałac prezydencki.
Wybuchamy śmiechem.
-Cisza! Nie uchybiać powadze majestatu tego miejsca!- bredzi prezydent złażąc mi z grzbietu. Wyciąga z kieszeni szlafroka świeczkę i podaje Edkowi. Sam bierze drugą, zapala.
Wtaczamy się powoli do obleśnej, betonowej jaskini. W nozdrza uderza woń skisłego moczu, bezdomności. Wilgoć, zielone zacieki na ścianach żrą bohomazy dzieciaków. Wulgaryzmy, deklaracje miłości, nazwy klubów piłkarskich, wierszyki z nurtu poezji klozetowej, nieśmiertelne i wszechobecne CHWDP, blizny po odkutej glazurze, wyrwanych kablach. Na podłodze pełno śmieci, rozbite butelki chrzęszczą pod kołami. 
W kącie stoi przywleczona pewnie ze śmietnika, bordowa wersalka. Ktoś na niej śpi, przykryty szmatami. Kłębowisko łachmanów chrapie donośnie. Obok stoi niedopita flaszka denaturatu.
-Wstawaj! -mówi władca potrząsając menela za ramię. 
-Proszę niezwłocznie opuścić posesję! Wtargnęliście, obywatelu na teren rządowy.
-Spierdalaj, pało! Gdzie masz, kurwa, mundur?- żul bierze go za bliżej nieokreślonego stróża prawa.
Aneta, nie czekając na pozwolenie Armanda, strzela w powietrze. Echo eksploduje, huk odbija się od dziurawego dachu. Dźwiękowy rykoszet. Pijak zrywa się przerażony.
-Cicho!
-Żesz kur... wy co...? Wy kim...?- bełkocze przecierając zaspane ślepia.
-My ukrainskaja mafija transwestitow. Idi na chuj, albo pieriecwelim tiebia etim karabinom w żopu!- mówi groźnie Edziu Grzywicz.
Kloszard wybiega zmawiając ,,Ojcze nasz". Zabiera oczywiście resztki niebieskiego trunku. Odruch bezwarunkowy, niczym u psa Pawłowa. 
Prezydent przyświecając sobie świeczuszką grzebie w kupie cegieł. Wyciąga reklamówkę. 
-Dobrze schowałem. Przez tyle lat żaden szmok nie znalazł... 
Podaje Edkowi puszkę spreju. Odgarniają trochę śmieci i na spękanej posadzce malują wielki heksagram. 
Aneta wyjmuje więcej świec, zapala jedną od drugiej i ustawia na rogach okultystycznej gwiazdy.
-Zaraz nas złapią, a wy odpierdzielacie czary- mary?
-Zobaczysz, profanie...
Armand klęka w środku krwistoczerwonego symbolu, zdejmuje szlafrok. Ze zdziwienia wytrzeszczam oko.
Cały tors samozwańczego władcy jest pokryty guzami. One puchną! Coś drży pod skórą proroka, wije się.
-Epharmadicalianatar! Któryś zrodzon w Rplingaminie! Ty, który napisałeś nasze imiona na nieskończonej plaży... Panie, którego słów nie zmażą fale...
Edek również rozbiera się do naga. Oczy mu świecą. Rozdziera skórę, odrywa wręcz z odrazą, jakby była toksyczna, parzyła, abo jakby stała śmierdzącym łachem z kontenera, w który swego czasu przywaliłem głową. 
Narośle prezydenta Floradaflorii pękają. Wysuwają się z nich koła, kółeczka z fikuśnymi kołpaczkami na felgach, lub bez.
Aneta bierze skalpel od domorosłego filozofa, rozpruwa śliczne piersi. Ona też składa się z kół.
Do niedawna ja, durny naiwniak myślałem, że nic mnie już w życiu nie zaskoczy. Ech, jak widać niezbadane są wyroki wielobarwnego Jezusa.
-Tramakawiutinus sahamanke!- wypowiada z namaszczeniem Armand.
-Ekhm... Sorry bardzo, że się wtrącam, ale... jaki to język? Chyba nie łacina?
-Insperdivitus romanachialare!- kapłan cholera wie jakiego kultu przebija się skalpelem. 
Moje koła dostają małpiego rozumu, zaczynają wirować niemal z prędkością ponaddźwiękową.
Również ,,rozkręcona"Aneta podjeżdża i przywiera do mnie. Jej koła mieszają się z moimi.
Gdzieś, pod spodem kręcącego się ustrojstwa czuję jej wilgotną cipeczkę. Pod plątaniną kabli, całym tym technologicznym barachłem jest kobietą!
Spod gumowo- metalowej skorupy wyrastają mi ręce. Wkładam Anecie palce w...
Grrrah! Grrrah! Armand z Edkiem eksplodują, rozrywają się jak nie przymierzając islamscy fundamentaliści na targu w Bagdadzie.
Sztuczne, robocie ciała zmieniają się w rwący potok kół zębatych. Zalewa nas, unosi morze śrubek, wkrętów, podkładek, jakichś dziwacznych wihajstrów. Spostrzegam, że my również straciliśmy dawne kształty, nawet cholerny kot się rozpuścił. Z ruin opuszczonej hali produkcyjnej wylewa się żelazne tsunami. Na grzbiecie fali unoszą się dwa gołe mózgi- mój i Anety.
Odbieram wszystkie bodźce, choć nie mam już oczu, ani uszu. Powódź zalewa smętne, powiatowe miasto. Jego żałośni mieszkańcy, hałastra bigotów, homofobów, tępych prostaków, dewotek i krypto- zboczeńców tonie, domy, w których wiedli swe prostackie mikro- życia, zakłady pracy, do których chodzili tyrać, by mieć na chleb ze smalcem i pasztetową walą się w gruzy. Przeklęty szpital zostaje zatopiony po sam dach, podobnie blok łysego bandyty od scorpio.
Mam wszystkie parafilie na raz. Jestem transseksualną fetyszystką, wielbicielka sadomasochizmu, poligamiczną dziewicą i brodatym facetem w staniku.
Jednocześnie gwałcę, zapładniam i dokonuję aborcji. Na samej sobie. Na Anecie. Bo nie ma nic poza nami. Dwa świetliste mózgi dryfują na powierzchni chrzęszczącego oceanu. Istnieją wyłącznie nasze fantazje, chucie. Nic innego nie ma znaczenia, reszta świata karleje, ucieka z podkulonym ogonem. Stałyśmy się niszczycielską siłą, której nic nie może dorównać. Zmywamy napisy z plaży, imiona buraków, chamów, religijnych fanatyków zacierają się. Wieczna niepamięć pochłania Rycha, Kendis, naszych rodziców. Tysiącbarwny Mesjasz, w którego momentalnie przestałam wierzyć umiera przygnieciony tonami gwoździ.
Państewko szaleńców niknie pod warstwą kabli, wierteł, połamanych układów scalonych.
Moja myśl rozpuszcza całe zło. Istnieje jedynie różowe ciepło, serce w otoczce rdzewiejących serc, mikroorganizmy zaprogramowane, by pisać hymny, peany na moją cześć. Nic nie istnieje. 



https://truml.com


print