Florian Konrad


Chłodomorzec (cz.V- OST.)


Wpadam w tłum dredziarzy ze Stowarzyszenia Wolnej Marihuany.
-,,Sadzić, palić, zalegalizować! Jah! Haile Selassie! Iron like Marley in Zion!"- krzyczy mi się zupełnie od czapy.
Paru rastamanów patrzy spode łba. Trudno się dziwić, mam na sobie piżamę w grochy i plastikowe klapki, nie wyglądam na kogoś z ich świata.. Deczko odstaję, rzucam się w oczy.  
 Ponadto śmierdzę szpitalem.
-Śnił mi się Bob z tułowiem Lwa Judy! Pragnął, byśmy bili ajen, lajke lajens in Zajen!- zgrywam kompletnego psychola, powtarzam jedyną znaną mi piosenkę reggae.
I to był zły pomysł. Chyba naruszyłem jakieś tabu, jamajskie małpiszony uznały, że żartuję z ich guru.
Nagle pochłonęła mnie warcząca i plująca, tęczowa fala. W powietrze wzbił się paskudny, cuchnący potem gryf.
Nie wiem, jak długo mnie oprawiali. Półoskalpowany, z wybitymi przednimi zębami, ocknąłem się w policyjnej kabarynie.
Pod nogami kałuża śliny, smarków i flegmy.
-Ej, kurwa, złamasie, przestaniesz pluć?- zza okratowanej szybki warczy buldog. Chyba starszy aspirant.
-Przepraszam- seplenię. Lepiej nie ryzykować poprawki. Pałką.
I tak jedziemy, chyba na komendę. Granatowa konserwa buja się, lawiruje pomiędzy spalonymi szkieletami aut.
Wokoło mnie pełno wydrapanych sentencji, więziennych mądrości, na ściankach, na suficie puszki.
Każdy z dziesiątków zatrzymanych złożył autograf. Pseudonimy, serca w kajdanach, wulgarne wierszyki.
Dla zabicia czasu czytam te wypociny, choć wszystko się rozmazuje. Florian de Obraznędzyirozpaczy.
Wewnątrz czaszki rośnie wulkan. Armalnownik topi się niczym masło. Miasto- jogurt z wrzuconym niedopałkiem.
Oko stało się głazem, niewidzialnym kamulcem, który patrzy z wysokości. Bóg jako szalony architekt z kulą u nogi. Z kulą w sercu.
Niezłe metafory, można by stworzyć poemat. W ostateczności- piosenkę hiphopową.
Suka zatrzymuje się w lesie. Nawet nie zauważyłem, kiedy trafiliśmy na to zadupie. Nagła zmiana scenografii, Flor po drugiej stronie lustra.
Wywlekają mnie za bety. Porwana piżama rozlatuje się, zostaję w samych slipach.
Dobra, nie ma sensu kłamać, zostaję kompletnie nagi. Zmaltretowany, upokorzony, świecący gołą dupą.
Mam jak najgorsze przeczucia. Pewnie zaraz będzie kocówa. Głowa jak roztrzaskany gąsior wina domowej roboty.
Uciekam przed rzeczywistością, ze strachu grzebię pazurami w ziemi. Kopię kryjówkę, schron, bunkier.
Jest! Jest woda! Trzy strużki. Pierwsza, najpłytsza, słona jak cholera. Czerwone łzy, Kamila płacząca ze szczęścia. Pijana własnym rechotem, zanosząca się śmiechem. Zupełnie bez znaczenia.
Druga to tak naprawdę bielmo, kwiatowy pyłek. Również jest nieistotny, bowiem zbyt szybko gaśnie, przegrywa walkę ze słońcem.
Trzeba skupić się na ostatnim, najmniej wyraźnym strumyczku, powstającym ze smutku i szaleństwa.
Pomimo, iż rozwidla się, nie wolno oderwać od niego wzroku. Gapić, gapić...
Zatrzymuję więc akcję, gaszę świadomość. Pause. Zwierzęta w mundurach katują mnie, biją pałkami po łbie.
Nieważne, przed czym staram się uciec, zapomnieć, skryć w najciaśniejszej norze; co takiego zrobiłem, że zamknięto mnie w pieprzonej psychuszce, ani za co właśnie obrywam.
Czas teraźniejszy, Armalnownik zakażony oszołomami, wojną kompletnie o nic, zmieniający się w kupę żużlu- obracam w przeszłość, rzucam za siebie. Uciekam w głąb fantazji, głupiej fatamorgany.. Unosi mnie tajny nurt, dryfuję w głębi ukrytego obrazu. Osiadam na mieliźnie.
Przestaję czuć razy tych skurwieli.
 
W sali pachnie maciejką i domestosem. W łagodną nutę wżarł się drażniący fetor.
Pobielone wapnem, sterylne, chlorowane mury i drzemiąca za oknem natura, płodność. Jałowy budynek z którego codziennie wymywają ślady życia, linie papilarne, kleksy ciężkiej flegmy. Brud odrasta, Rifbjerg jest nosicielem, wylęgarnią parafilii. Podniecają go wyłącznie kobiety chore wenerycznie, to co w nich skrywane, gęste i lepkie. Szuka  w tym szyfru, klucza. On też stara się rozwikłać zagadkę, poznać odpowiedź na najważniejsze, niezadane pytanie. W nocy, na dachu, odprawia jakieś rytuały z pacjentkami. Narkomanki, syfilityczki, prostytutki, pryszczaty harem wije się jak w ukropie, tańczy i śpiewa w płonącym pentagramie. Połyskują mendy we włosach mend. Samozwańczy Dionizos la Vey, kapłan mitu synkretycznego, zlepku obłędów, siedzi na tronie ze zużytych strzykawek. Wyglądem przypomina jeża. Tonem aktora ze spalonego teatru, kaznodziei z zawalonego kościoła, wygłasza patetyzujące dezyderaty. Nie czuje, że dawno przekroczył granicę śmieszności, stał się nieudolną karykaturą samego siebie. Psychiatro – lecz się sam, najlepiej elektrowstrząsami, zamknij się wewnątrz transformatora i opleć przewodami. Może gorąco wypali brud, zetrze z ciebie kilogramy bakterii. Potem przyjdzie czas na ognionieodporne mazidła na twarzy Ignaszewskiej. Wreszcie- szwy. Spłoną nici, jakimi zszyte były nadgarstki nielubianej współlokatorki z Sali. Przykleję roztopioną smołą jej głowę. Może ożyje, chamiczka. Wtedy rzucę ją na pożarcie hord, jakie kłębią się na parterze. Może purytańscy anarcho – buddyści, czy inni wege- scjentolodzy zarażą dziewczynę bzdurnym fanatyzmem, zaszczepią w niej swą kretyńską ideologię i nie będzie myśleć, gówniara, o samobójstwie?
Oby. Życie bywa znośne, pod warunkiem, że umie się zrywać gorące, białe kwiaty, że się zna tajniki pielęgnacji diamentowych paproci. Wszystko jest tylko dodatkiem do nocnych wizji, usiłuje mnie pochłonąć, zaabsorbować, sprawić, bym uwierzył, że jestem szaleńcem, mitomanem, zdziecinniałym fantastą, bym na kolanach, przerażony, szedł błagać o kolejną porcję lekarstw.
O nie, znam prawdziwą wartość snów, powieczornych wizji, ich ciężar gatunkowy. Zdrowa rzeczywistość jest płaska, jak fresk na ścianach kabaryny, toi – toia, to bazgroł wykonany z nudów przez tępego więźnia, przechodnia, który przypadkowo znalazł sprej i postanowił nasmalcować coś na murze, dać upust skrywanym skłonnościom do niszczenia.
Bóg- wandal oszpecający miasto graffiti, wlepkarz o przerośniętym ego, uważający się za prawowitego następcę Banksy’ego. Stworzył mnie wyłącznie po to, bym dał się zamknąć, pobić, skatować. Abym się bał, poszukiwał, był wiecznie o krok od poznania. Zostałem wplątany w sieć Obrazów, powiązanych ze sobą kryptocytatów, Niedawno nauczyłem się odczytywać pismo węzełkowe i wiem, co ma do przekazania Ignaszewska i pielęgniarze, gdy biorą mnie w pasy.
Bachantki tańczą coraz szybciej. Tupią przy tym tak, że aż strop drży,  dziur w ścianach Pensjonatornicum wyglądają zaspane myszy.
W sąsiedniej Sali jakiś biedak, któremu rzekomo przez pomyłkę zaaplikowano zbyt dużą dawkę lekarstw, wykrzykuje donośnym głosem, że ma na sprzedaż całą kieszeń ziarna, z którego wyrosną błyszczące paprocie. Nie chce za nie dużo, milion dolarów to przecież niewygórowana cena jak za taki skarb.
Głupol, powinien siedzieć cicho. A tak – pewnie zaraz przyjdzie tapeciara i mu zabierze. Zobaczy kwiaty jak świnia gwiazdy. Albo ja- przepustkę.
Dźwigam się z betów. Chrzęszczą połamane kości, w głowie chlupocze ocet i żółć.
Zamieszki trwają w najlepsze. Naród destruktorów- w swoim żywiole.
 
Na ścianie, popiołem maluję portret. Kamila w wianku uschniętych ziół, z wypalonym na czole trzecim okiem.
Czy zbliżam się choćby na krok?
 
Powstaje dzieło. Fragment czegoś wielkiego. Czegoś, co będzie znane jedynie ze swej brzydoty. Jest jeszcze embrionem, delikatnym i sypkim. Dwie komórki, za mało, by biło w nich serce. Za kilka lat wszyscy będą o nim mówić wręcz z obrzydzeniem. Miesić w ustach tytuł dzieła, imię przedstawionej dziewczyny. Wypluwać flegmę na asfalt.
Chcę być samcem z gatunku Linophryne lucifer przyssanym do ciała wielkiej, jeszcze nieokreślonej idei. Idei wielkiej, szalonej, rozdzierającej świat, jak zetlałą, nasączoną benzyną szmatę.
 Nie muszę niczego umieć, wystarczą odpowiednie miejsce i czas. Wiedzieć, gdzie się wgryźć, by wyssać krew i szpik. 
Ja smarkający w chusteczkę, gdy zabijają Kaczyńskich, Kennedych, gdy Putin wypowiada wojnę Kadafiemu, Arafat jest truty polonem przez skrytobójców, a Gawriło Princip wyjmuje broń z kieszeni. Ja pijący tanie wino w toalecie, kopcący przeszmuglowane na teren Pensjonatornicum skręty, gdy trwa żałoba po Życińskich, Błasikach, których jak się później okaże, nie było w kokpicie Costa Concordii, słynnego sterowca. Ja- zaczynający coś. Właśnie odkrywam kolejny kontynent. Znów biorę go za Indie. Rodzi się dzieło, początek brzydoty. Ja- laboratoryjna mysz z wyhodowanym na grzbiecie ludzkim uchem. Słucham, komu bije dzwon. Czytam wiersze idiotów na przemian z ulotkami wyborczymi. Zgraja pod wodzą szarlatana zbliża się do krawędzi.
Dziwki spadają z wrzaskiem, jedna po drugiej. Ciała trafiają pod buty demonstrantów, nawet, jeśli któraś nie ginie od razu, w ciągu paru chwil zostaje zadeptana.
Na końcu korowodu z piekła rodem- Lothar. Mistrz w ekstazie, odurzony własną megalomanią i tępotą. I też leci.
Powieka zamyka się ze skrzypieniem.
 
,,Coś mnie żyje"- napisane pożyczoną od Ignaszewskiej czarną kredką.
Udaję, że nie przeczytałem. Ponad wszelką wątpliwość wiem- to fałszywy komunikat.
Nie, tak nie brzmi zaszyfrowana wiadomość. 



https://truml.com


print