Sileth


Wisielec


W pewnej wiosce opowiadano legendę, ale nie tylko, by przestraszyć niegrzeczne dzieci albo przestrzec młodzieńców chętnych do zabaw z pannicami. Nawet dorośli za każdego nowiu chowali się i bali wyjść ze swych domków, wierząc w jej słowa. Mówiła ona o dziwach, potworach pełnych wdzięku, pojawiających się w tej porze. Siostry rusałki, piękne kobiety, jeśli tylko księżyc w nocy nie pojawiał się wcale, błądziły po lasów gęstwinie, po polach między zbożami i z jeziorek wyglądały. Ofiar szukały.
 
     To była czerwcowa, gorąca noc. Nów. Wszyscy dawno już posnęli, oprócz jednej osoby. Młodzieniec, liczący góra szesnaście wiosen, o włosach w kolorze żyta i oczkach jak dwa kamyczki z dna tutejszej rzeczki. Był on chyba synem młynarza, albo może rybaka, nikt dokładnie nie wie.
     Przestąpił granicę wioski pewnym krokiem, a za sobą ciągnął długi sznur pleciony. Następnie bez wahania wstąpił pomiędzy chaszcze lasu, a drogę oświetlały mu tylko nieliczne świetliki. Wszystko zasnuła mgła, więc ledwo widział koniuszek swojego nosa. Ale brnął uparcie przed siebie, by tylko przed świtem zdążyć. Wtedy jakiś ranny ptaszek, wybierający się na ryby lub chcący owoców pozbierać, mógłby wpaść na niego i wszystko mu udaremnić.
     Odkąd matka umarła nie miał w nikim oparcia. Niski był, lichy i urodę miał dziewczęcą, a przy tym chorowity i do roboty niezdatny. I co po nim ojcu albo jakiejś dziewce, co by ją za żonę wziął? Tylko kłopot z niego, a w tak małej wspólnocie nikt ich nie chce, bo wszystko od razu się sypie. Więc odciąć się postanowił, zupełnie.
     Za datę śmierci idealnej wybrał dzień swoich szesnastych urodzin, które miał nadejść tuż po północy. Została mu co najwyżej połowa godziny.
Wtem za krzewami jeżyn tuż obok usłyszał hałas. Ciche łamanie gałązek i szelesty jakieś. Serce podskoczyło mu spiesznie. Wszyscy przecież spali, kto mógłby się po lesie włóczyć. Zbladł jeszcze bardziej i już szukał w głowie jakiegoś wytłumaczenia albo drogi ucieczki. Ale spomiędzy liści nie wyłonił się nikt znajomy.
     Była to ewidentnie kobieca sylwetka, o mocno zarysowanych kształtach, odzianych jedynie w białe, przewiewne sukna. I cała ona lśniła w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób. Patrzyła prosto na niego srebrnymi, skrzącymi się oczami i uśmiechała przy tym delikatnie. Usta miała pełne, różane. Na końcu dopiero zauważył kaskadę włosów, bladozielonych, w które wpleciono kilka listków brzozy. Tak pięknej istoty jeszcze nie widział.
     Dopiero po chwili poznał w niej rusałkę, zabójczynię o ślicznym licu. Przełknął głośno ślinę. Ale ona nie wygląda strasznie, nie wydawała się mieć ochoty na niego rzucić. Była zagubiona nie mniej od niego i tylko wgapiała się prosto w jego szare oczy, jakby go chciała na wylot przejrzeć albo zajrzeć prosto w głąb duszy.
     Dotknęła jego policzka, a on wzdrygnął się i spiął, odwracając wzrok Dopiero po chwili, gdy nic nie nadchodziło, rozluźnił się nieco i wrócił do spoglądania na nią.
     — Breza — odezwała się dźwięcznie, cicho. Jak malutkie dzwoneczki.
     — Co? — Jego głos był lekko piskliwy.
     — Imię. Breza. — I wskazała na siebie. — Ty? — Palec zwróciła ku niemu.
     — Ja? Ja... Uhh... J-janek — odpowiedział, jąkając się.
     Zachichotała, a potem spoważniała i zamyśliła się nagle.
     — Co Janek robić tu? — zapytała w końcu. — Niebezpiecznie.
     — Nie mówisz zbyt dobrze? — Zauważył niezbyt bystro. — Ja... Spaceruje.
     — Spaceruje?
     — Szukam drzewa. — Nie chciał, żeby się domyśliła. Nie chciał, by nawet ona wiedziała.
     — Drzewa? Drwal? — pytała nieskładnie. Następnie skrzywiła się. — Niebezpiecznie — powtórzyła uparcie.
     — Nie, nie drwal, Breza. — Westchnął. — Co jest niebezpieczne?
     — Siostry. Siostry Brezy.
     — Inne rusałki?
     — Tak. Siostry Brezy. — Coś znów zaszeleszczało. — Chodź — wyszeptała.
     — Ale gdzie?
     — Cii! — Przyłożyła palec do ust. — Chodź z Breza. — I pociągnęła go za dłoń za sobą.
 
~*~
 
     Siedzieli razem od kilku godzin na klifie i rozmawiali, uśmiechali się. Breza była, jak się okazało, leśną rusałką, która zamieszkiwała samotną brzozę tuż obok nich. Różniła się od swoich sióstr. Nie chciała zabijać, wolała obserwować. Ludzie bardzo ją ciekawili. Za każdego nowiu wyglądała na podróżników, zaglądała do wioski lub smutno patrzyła w nurt rzeczki u dołu. Nawet chowając się w swym drzewie, starała się, jak mogła, nasłuchiwać mieszkańców w lesie i wręcz skakała wewnętrznie z radości, gdy ktoś siadał obok niej.
     Śmiali się właśnie cicho, gdy słońce zaczęło wyglądać zza horyzontu, a ona znikła. Po prostu, jak mara senna.
     Chłopak porzucił linę i wrócił do wioski z nadzieją spotkania jej ponownie.
 
~*~
 
     Każdego dnia wymykał się do lasku, by usiąść koło Brezy i wspominać pamiętną przygodę letniej nocy. Wyczekiwał nowiu z upragnieniem, a miesiąc wlókł mu się okropnie. A gdy tylko drwal przynosił do wioski nowościętą brzozę, serce kłuło go i skakało, karząc sprawdzić, czy to nie ona, czy to nie Breza. I biegł, za każdym razem znajdując całe drzewko.
     W końcu nadszedł nów, a on tylko patrzył, czy ojciec wreszcie posnął, by móc pobiec prosto do ukochanej. Niestety udało się to dopiero po północy, ale to nic. Nawet najmniejszy czas, by go ucieszył.
 
~*~
 
     Szukał jej do ranka i tak przez trzy następne nowie. Nikt nie czekał na niego przy brzózce, za to kilka razy musiał uciekać przed siostrami Brezy. Dlaczego nie przychodziła? Dlaczego nie czekała? Liście zdążyły już nabrać złotego koloru i opaść, a on wciąż nie ujrzał jej ponownie.
     W grudniowy nów znów ciągnął za sobą linę i znów podążał do znajomej brzozy. Zawisł na drzewie tuż po północy, stracony przez miłość do rusałki. A po chwili przewaliło się ono, ukazując przejedzone przez korniki wnętrze.



https://truml.com


print