Mizantropia


Mizantropia - fragment I


***
 
            Gromkie brawa zakończyły moją dwu i pół godzinną artystyczno-autystyczną gehennę, definicję klęski, torturę i rodzaj barbarii wyrządzonej sztuce, czystą esencję niewysłowionego bólu oraz cierpienia, jakiego przyszło mi doświadczyć, będąc widzem najnowszego przedstawienia znanego reżysera N. Uradowany upragnionym finałem westchnąłem ciężko, spoglądając z balkonu na dół. Bezkształtna, zdehumanizowana masa podniosła się z miejsc, by uraczyć owacjami na stojąco aktorów narcystycznie chłonących otrzymywane brawa. Osobiście uważałem, że ich gra była znośna, niekiedy nawet ocierała się o dobrą, lecz wciąż niegodna tej najwyższej formy uznania. Skłaniałbym się bardziej ku twierdzeniu, iż drzemiący w nich potencjał został zmarnowany żałosną reżyserią.
            Spoczywałem więc sobie sztywno, podczas gdy ludzie obok mnie powstali z miejsc, zainspirowani tymi w dole. Najbardziej żarliwie w loży biła brawo elegantka po czterdziestce, znajdująca się w tym samym rzędzie co ja, zaledwie dwa miejsca ode mnie. Spoglądałem na nią z ukosa. Zadbana, ubrana w szykowną i co ważniejsze, wyglądającą na koszmarnie drogą kreację, chuda kobieta z demonstracyjnym zapałem oklaskiwała arcydzieło, przyłączając się do ogólnej aprobaty. Uzupełnieniem jej kreacji była liczna biżuteria oraz mąż, pulchny i stłamszony pantoflarz, tkwiący u jej boku. Z nieco cierpiętniczą miną uderzał dłonią o dłoń, raz po raz zerkając na żonę, żeby upewnić się, kiedy może przestać. Pani zorientowała się, że jest obserwowana. Popatrzyła w moim kierunku i obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem, potrząsając jednocześnie głową. Uczyniła to zapewne dlatego, że nie ruszyłem się ani o centymetr, by ekscytować się wraz z nią. Zastanawiałem się jedynie, jak ona mogła właściwie zachwycać się tym, co obejrzała, skoro przez całe przedstawienie co dziesięć minut sięgała do torebki po komórkę. Mógłbym ocenić ją niesprawiedliwie i powiedzieć, że nudziła się, sprawdzając ile minut zostało do końca, ale może czekała na wiadomość od rodzącej córki albo od przystojnego kochanka o latynoskiej urodzie, który obiecał ubierając rano bieliznę, że zadzwoni i tego nie zrobił? Odpowiedziałem jej kwaśnym grymasem. Chwilę później pani straciła zainteresowanie moją osobą, powracając do absorbującego przecież klaskania. Najistotniejsze, żeby inni widzieli, jak bardzo jej także się podoba. Musi wyrazić to całą sobą, weselić się promiennie, a to, czego nie zrozumie, dowiwatuje z resztą kretynów. Typowa entuzjastka sztuki wysokiej.
            Zapał klakierów osłabł, by ostatecznie umrzeć śmiercią naturalną. Aktorzy schowali się za kurtynami a publiczność zaczęła się rozchodzić. Mimo że starali się iść swobodnie do wyjścia, próby drobnego przepychania się przed pozostałych były wyraźnie widoczne. Premiery zwykle bywają okraszone darmowym poczęstunkiem i alkoholem, którego widownia i tym razem nie miała zamiaru przegapić. Siedziałem jeszcze przez chwilę nieruchomo, czekając aż balkon opustoszeje. Gdy ostatni widz zniknął a światła przygasły, rozluźniłem się, usadawiając się wygodniej w fotelu. Sięgnąłem do spodni po papierosy, lecz zatrzymałem się w połowie ruchu, czując że mam kaprys na mentolowego. Te zaś ukryte były w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wziąłem jednego i odpaliłem go zapalniczką.
            Odświeżający, miętowy smak daje ukojenie nadwerężonym zmysłom. Dopiero teraz w samotności mogłem wyciszyć się i odpocząć, uporządkować myśli. To rodzaj psychicznej higieny, niezbędnej po każdym dłuższym kontakcie z ludźmi. Przebywanie z nimi nie daje mi przyjemności, wręcz przeciwnie, męczy mnie. Kontakty międzyludzkie to w znakomitej większości marnowanie czasu, najczęściej są one nic niewartymi gierkami uskutecznianymi jedynie dla zabicia nudy, próbą ucieczki od tak straszliwej dla człowieka izolacji. Ja nie chcę nikogo zabawiać, tracąc energię na nieistotną interakcję. Konwersując na siłę próbuje się utrzymać kontakt, chce się zadowolić rozmówcę, zadając pytania i dzieląc się własnymi emocjami. To jałowe działanie wycieńczające umysł, które utrudnia koncentrację na tym, co jest w środku. Będąc samemu, zaczyna się rozmawiać z nikim innym, jak ze sobą i w efekcie skupiać się na tym, co w nas, nie na tym, co na zewnątrz. Wtedy nareszcie jestem w stanie wydobyć na światło dzienne prawdziwe, głębokie przemyślenia, znajduję odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. 
            Niespiesznie wstałem z fotela, odrobinę zregenerowawszy siły. Przeciągnąłem się, po czym opuściłem leniwie zajmowany rząd i wyszedłem po schodach prowadzących na korytarz. Jak najdłużej chciałem cieszyć się tym stanem.
            W świecie, gdzie chęć przebywania w odosobnieniu często brana jest za dewiację, wyjście bez towarzystwa w miejsce publiczne może rodzić poczucie niestosowności. Odczuwa się niepokój, lęk przed tym, że zostanie się uznanym za kogoś gorszego, za osobę nietowarzyską i bez znajomych. Wirtualna i rzeczywista popularność oraz integracja z grupą w dobie portali społecznościowych piętnują zdrową alienację, wmawiając, że sami nie jesteśmy wystarczająco kompletni i potrzebujemy kogoś, by wypełnił pustkę. Lecz to wszakże pustka stanowi istotę rzeczy. Taoiści doszli do tego, że o realności pomieszczenia stanowi przestrzeń pomiędzy ścianami, a nie same ściany. Kłamstwem więc jest, że przez pustkę stajemy się zdekompletowani. Twierdzący inaczej to osoby, które nigdy nie nauczą się funkcjonować jako odrębne jednostki, nieustannie mieszające swoją jaźń z innymi. Będą przechodzić od relacji do relacji, nie pozwalając sobie na osamotnienie. Zawsze muszą pozostawać z kimś w związku, obojętnie, czy z rodzicem czy partnerem. Robią to, ponieważ tak naprawdę nie lubią przebywać sami ze sobą. Boją się lub nie akceptują tego, kim są.
            Trzymając na wpół wypalonego papierosa w dłoniach, popchnąłem lekko drzwi od loży. Chociaż przedsionek dzielący mnie od wejścia do głównej sali ma mniej więcej dwadzieścia metrów, słyszałem przytłumiony hałas generowany przez bydło w środku. Bydło, do którego i ja należę, przecież wszyscyśmy członkami zbiorowości megalomanów, którzy myślą, że stworzenie języka, pisma, kultury i cywilizacji czyni nas czymś więcej, niż zwierzętami, podczas gdy, w gruncie rzeczy, zmierzamy do bycia kompostem. Nigdy jednak nie przyznamy się do tego, iż w rzeczywistości nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Odarłoby to z sensu szlachetne słowa i wyniosłe ideologie, w które ubraliśmy co brutalniejsze pierwotne instynkty.
            Przed drzwiami świadomie jeszcze bardziej zwolniłem tempo, zawstydzając niejednego leniwca. Miałem świadomość, że nie mogę odkładać wejścia do głównej sali w nieskończoność, chociażby z konieczności wydostania się z budynku. Otworzyłem zatem drzwi, przygotowując się na kontakt z najgorszym.
            Pierwsze chwile wśród rozgadanego tłumu, szczególnie po krótkim wyciszeniu, można porównać do bytności dziecka z zaburzeniami sensorycznymi na pięciotysięcznym koncercie jakiejś inwazyjnej muzyki dowolnego gatunku. Zwykle neutralne bodźce zaczynają bombardować spokojnego wcześniej odbiorcę, którego organizm pada ofiarą wzmożonej wrażliwości na dotyk, dźwięk i zapachy, powodując generalne uczucie dyskomfortu. Kiedy obronny stan wycofywania się mija, następuje faza niechęci czy nawet wrogości. Spoglądałem na wystrojoną elitę ze skłonnościami do pretensjonalnych gestów, raczącą się tanim winem musującym. Tanim, bo alkohol kupiony dla trzystu osób nie może być drogi. Obserwując ich, zaczynam rozumieć, co Carl Panzram, seryjny morderca, podpalacz hobbysta oraz gwałciciel z zamiłowaniem do sodomii chciał przekazać, pisząc do stowarzyszenia próbującego odroczyć jego wyrok śmierci: "Jedyne wyrazy podziękowania, jakie wy i wam podobni kiedykolwiek otrzymacie ode mnie za swoje wysiłki, będą takie, że chciałbym, żebyście wszyscy mieli jedną szyję, na której mógłbym zacisnąć swoje palce... Nie chcę się zmieniać na lepsze. Moim jedynym życzeniem jest zmienić ludzi, którzy chcą zmienić mnie, i wierzę, że jedynym sposobem, aby zmienić ludzi na lepsze, jest zabicie ich. Moje motto to: obrabuj, zgwałć i zabij ich wszystkich!" Nie mam wprawdzie za sobą zgwałcenia przez czterech włóczęgów w wagonie pociągu towarowego po ucieczce z poprawczaka ani wychowania w dysfunkcjonalnej, patologicznej rodzinie, jak on. Nie moim udziałem była także krwawa odyseja pełna brutalnych zabójstw i homoseksualnych gwałtów, nierzadko z udziałem małoletnich, dlatego nie mogę całkowicie wczuć się w jego sytuację. Chwytam tylko ogólną ideę eksterminacji. Niezaprzeczalna logika istnieje także w sodomizowaniu ofiar, zwłaszcza mężczyzn. Carl Panzram nie był, jak się zdaje, homoseksualistą, gwałty na osobach tej samej płci miały rozładować napięcie, dać upust frustracji za doznane w życiu krzywdy oraz upokorzyć wykorzystywanych seksualnie. Nazywał to swoim prawem zadośćuczynienia. Osobiście nie odczuwam potrzeby wyładowywania się na mężczyznach w ten sposób, istnieją również bardziej wyrafinowane sposoby na upokorzenie kogoś, niemniej jednak cel Panzrama jest dla mnie klarowny, pomimo całego towarzyszącemu mu wypaczenia. Każdy czasami ma ochotę się kogoś pozbyć. On chciał się pozbyć wszystkich.
            Mi zazwyczaj wystarczają zachowania pasywno-agresywne, bierny opór. Zazwyczaj. Ledwie wyszedłem z korytarza, gdy podszedł do mnie komicznie ubrany chłopak, chyba pracownik obsługi. Zarówno rękawy jego jaskrawo czerwonej marynarki jak i nogawki spodni były śmiesznie krótkie, niechybnie musiał to być najnowszy krzyk mody. Ukryty za kwadratowymi okularami z grubymi oprawkami nerwowo pocierał nieudolnie wyhodowany zarost, który sprawiał, że wyglądał jak smutne drzewo bez połowy liści.
            - Proszę Pana, tu nie można palić. - zwrócił mi uwagę wątłym głosikiem, wskazując na papierosa.
            Patrzyłem na niego nie odpowiadając. Młodzieniec o aparycji eunucha nie wzbudził mojego szacunku, nijak nie czułem się zobligowany do posłuchania go. Z drugiej strony, ten biedak niczym nie zasłużył sobie na złe traktowanie. Nie jego wina, że zamiast dorabiać sobie na roznoszeniu ulotek na ulicy, gdzie bez wątpienia by przepadł, wybrał ambitniejszą pracę w teatrze, gdzie przyszło mu się użerać z takimi jak ja. Kiedy rozmyślałem, w jaki sposób dobrodusznie zgaszę papierosa, spostrzegłem tkwiącą ledwie trzy kroki ode mnie elegantkę z loży. Dziwne, że najpierw ją zobaczyłem miast usłyszeć, poprzednio bowiem sprawiała wrażenie osoby sytuacyjnie głośnej. Trzymając w jednej ręce na wpół wypitą lampkę wina musującego, drugą gestykulowała żywo, chichocząc coś do męża i znajomych. Bez wahania zmniejszyłem dzielący nas dystans i z premedytacją utopiłem niedopałek w jej kieliszku. Nim zdążyła zauważyć nieprzyjazny postępek, a pracownik obsługi zareagować, znikam w gęstym tłumie, chwytając po drodze porcyjkę alkoholu.
            Mój wybryk nie pozostał całkowicie niejawny. Za zuchwałe posunięcie zostałem nagrodzony uśmiechem dobrze wyglądającej, chociaż nieco demonicznie prezentującej się metalicznie rudowłosej kobiety, na oko w przedziale dwadzieścia pięć - dwadzieścia dziewięć lat, która stojąc z koleżankami przy ścianie najwyraźniej obserwowała całe zajście. Rzucił mi się w oczy jej tatuaż na przedramieniu oraz podkreślone mocnym makijażem oczy. Wydawała się zmysłowa i uwodzicielska, niemalże perwersyjna w swoim jestestwie. Zrewanżowałem się delikatnym drgnięciem ust w górę, unosząc kieliszek w geście wyimaginowanego toastu. Kobieta również podniosła swoją lampkę i wspólnie wypiliśmy odrobinę wina, nie zważając na dzielącą nas odległość. Później oboje wróciliśmy do przerwanych czynności, ona do rozmowy, ja zaś ostatecznie skierowałem swe kroki do wyjścia.
            Lawirując pośród śmietanki towarzyskiej i słuchając ich gadaniny jednoznacznie stwierdzam erozję tych środowisk. Można by przypuszczać, że skoro istnieją określone kryteria warunkujące dopuszczalność do grona elit, jak na przykład inteligencja według Pareto, to niemożliwym jest, aby do notabli dołączyły losowe osoby pozbawione predyspozycji psychicznych czy innych niezbędnych przymiotów. Randomizacja jednostek przenikających do tego grona skutkuje obniżeniem jakości samej elity. Dochodzi do tego kryzys dotychczas uznawanych wartości i cnót moralnych. Dzisiejszy system aksjonormatywny jest niespójny, przez co nie wskazuje ludziom, jak mają się zachowywać i co sobą reprezentować. Wcześniej to zadanie należało do wyższych warstw społecznych. One dawały wytyczne ogółowi. Obecnie elita nawet nie potrafi określić własnej roli w społeczeństwie - czy powinna kształtować resztę czy też egzystować tylko dla siebie, odcinając się od motłochu. Zmiana pojęcia prestiżu zabiła prawdziwe autorytety, niewiele jest osób godnych naśladowania. W ich miejsce wchodzą rozmaite fałszywe wyrocznie, omnibusy jednego sezonu pogłębiając tylko ogólną degrengoladę. To te i podobne indywidua tworzą obecnie establishment. Umacnia mnie w tym przekonaniu widok obleśnego dziada, który niezupełnie dyskretnie obmacywał młodszą o bez mała dwadzieścia lat kochankę po tyłku.
            Już miałem udać się do wyjścia, gdy drzwi do sali głównej otworzyły się ponownie. Wszedł On, mesjasz współczesnego teatru, symbol anarchii, wybitna osobowość twórcza, kultowo wyrazisty artysta buntownik, który z poświęcenia dla sztuki zamienił życie w performance[1], ironicznie demaskując staroświecką fasadę kultury. Momentalnie przybrano go w laur zachwytu gawiedzi nad  wyreżyserowanym dziełem. Wyprostowany i dumny, niczym cezar pozdrawiał lekkimi skinieniami głowy swoich wyznawców, przeszczęśliwych, że taka osobistość zwróciła na nich ułamek uwagi. Dodam, że nie chodził on jak normalny człowiek. On stąpał, sunął! Unosząc się dziesięć centymetrów nad podłogą, pretensjonalnie poprawiał nienagannie skrojony garnitur. Prawdziwy arbiter elegancji, kurwa jego mać!
            Wreszcie wylądował, zatrzymując się przy kilkuosobowej grupce, wcale niedaleko ode mnie. Przyznaję, miałem dylemat. Mógłbym opuścić w tym momencie budynek teatru, zostawiając znanego reżysera N. w spokoju. Mężczyzna przez resztę wieczoru otrzymywałby mizerne pochlebstwa, ja natomiast przez całą drogę do domu i później byłbym rozgoryczony poziomem przedstawienia, aczkolwiek uniknąłbym też powszechnego ostracyzmu po wyrażeniu krytyki. Zmierzyłem go wzrokiem. Rozgrywająca się dookoła wiernopoddańcza idylla irytowała mnie. Ktoś powinien ją przerwać, przynajmniej na moment zakłócić tryumf kiczu nad kunsztem. Porysować nieskazitelnie doskonały, marmurowy posąg. Miałem świadomość, że nigdy nie będę znajdował się tak blisko niego jak teraz. Pięści bezwiednie same mi się zaciskały i otwierały, mięśnie były napięte. Organizm wysyłał mi sygnał, że czas się zabawić.
            Nim pogrążyłem się w spirali dezaprobaty wypiłem jeszcze dwa kieliszki wina musującego pod rząd, żeby przypadkiem nie stracić rezonu, odstawiając pierwszą lampkę na stół. Bąbelki atakujące podniebienie pomagały ułożyć w głowie to, co miałem zamiar przekazać znanemu reżyserowi N. Kiedy czułem się gotowy, zbliżyłem się do miejsca, w którym przebywał. Otoczony przez kilka osób, starszą parę i innych, młodszych akolitów, naturalnie nie mógł mnie dostrzec. Ustawiłem się wobec tego za nim, zaczynając:
            - Przepraszam...?
            On odwrócił się beztrosko, spodziewając się kolejnych pochwał, pomimo że otrzymał takowych dziesiątki. Musiał być osobą niezwykle próżną lub zakompleksioną, skoro jeszcze nie znudziły go identyczne gratulacje. Zapewne podbudowywał się każdym miłym słowem, uściskiem ręki i poklepaniem po ramieniu.
            - Tak? - zapytał grzecznie, w oczywisty sposób czekając na przejaw uwielbienia.
Postanowiłem go rozczarować.
            - To była najgorsza sztuka, jaką widziałem w życiu.
            Z tej odległości widziałem, jak drobne zmarszczki dookoła jego oczu i ust pogłębiają się, formułując wyraz zaskoczenia. Ludzie wokół również zdawali się być zdumieni. Najchętniej pewnie obrzuciliby mnie  kamieniami za to, że ośmieliłem się wyrazić negatywną opinię. Jednakże zwlekali z obroną arcydzieła, ustępując pola samemu mistrzowi. Reakcje znanego reżysera N. ujawniły mi, iż nie był on przygotowany na zły odbiór dzieła, brak mu było pokory. Nigdy nie doświadczył zjadliwej krytyki, nie nauczył się z nią radzić. Próbował więc udać, że się przesłyszał.
            - Słucham? 
            - To była najgorsza sztuka, jaką widziałem w życiu. - powtórzyłem.
 Zaniepokojenie odbijające się na jego twarzy dodało mi pewności siebie.
            - Przez sto pięćdziesiąt minut nieudolnej próby prowokacji na scenie nie zdarzyło się absolutnie nic, co ktokolwiek mógłby uznać za przejaw talentu czy geniuszu. Spłycono ten dramat sztampowymi, jednowymiarowymi karykaturami postaci, zeszmacając aktorów do zawodowego dna. Uwięził Pan ich w kreacjach, nie pozwalając na stworzenie wyrazistych bohaterów. - mówię, nakręcając się. - Pocięto tekst, rujnując jego głębię oraz spójność. W zamian za to otrzymaliśmy dzieło bez przekazu, ale przynajmniej podane w przyswajanej dla motłochu formie, nieprawdaż? A scenografia? Przez "tak zwane" nowoczesne rozwiązania przestrzenne, których nawet nie potrafił Pan właściwie zastosować, przedstawienie oglądało się nadzwyczaj ciężko. Widz słusznie czuł się nimi przytłoczony. To nie jest żadna brawurowa maniera, to kabotynizm. Zastanawia mnie tylko, po co to wszystko? Dlaczego udaje Pan, że uprawiany przez Pana teatr to coś więcej, niż odebranie przez Pana honorarium w kasie? Może i oszuka Pan standardowego widza, który wróci do domu z przekonaniem, że należy do tej lepszej części populacji, bo nie urżnął się wieczorem jak zazwyczaj, tylko poszedł na Pańskie widowisko, lecz ostrzegam, że nie każdego Pan w ten sposób otumani. I jeszcze jedno. Uprawia Pan zwykły narcyzm, nie sztukę. Zachłysnął się Pan samym sobą, czego dowodem jest to przedstawienie, będące w zasadzie masturbacją Pańskiego ego. 
             Tyrada odniosła pożądany skutek. Czerwieniejąc, znany reżyser N. wyglądał, jakby miał zamiar wypowiedzieć się nosem. Oprócz ciężko wydychanego powietrza nie wylatywały z niego jednak żadne słowa. Za ten efekt należał mi się minimum znak jakości i złoty laur konsumenta w dziedzinie „przykry recenzent teatralny”. Zadowolony z napsucia mu krwi, zbierałem się do odejścia, kiedy powstrzymały mnie powolne, sztuczne brawa. Później odezwał się kobiecy głos:
            - Piękny monolog. - rzekł, klapiąc. - Przemawia przez Pana cynizm czy zwykłe skurwysyństwo?
            Dla odmiany to mnie zatkało. Myśląc naprędce nad ripostą szukałem wzrokiem autorki komentarza. Stała nieco z boku, chowając się za innymi i pewnie dlatego wcześniej jej nie widziałem. Zwróciłbym raczej uwagę na nieprzeciętną urodę młodej dziewczyny. Nie była klasyczną pięknością, jej powab określiłbym jako egzotyczny. Twarz miała pociągłą i szczupłą z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, cerę lekko śniadą. Wargi wąskie, podkreślone pomadką. Wyżej znajdowały mądrze patrzące, łagodne oczy koloru brązowego chronione przez zalotnie długie rzęsy. Mocno kręcone, że aż prawie negroidalne ciemnoblond włosy spływały na nieduże piersi, które bezdusznie schowano za wieczorową suknią. Figura smukła, wzrost powyżej normy. W wysokich szpilkach była równa ze mną.
            Zaciskając usta, wpatrywała się wyzywająco w moją osobę. W dodatku użyła wulgaryzmu. Nie miałem pojęcia, czy chciała mnie obrazić, zlekceważyć albo zaczepić. Jej wtrącenie kazało mi sięgnąć po nieuczciwą, ironiczną erystykę.
            - A to nie to samo? - niemądrze odpowiedziałem pytaniem na pytanie, pragnąc zyskać na czasie. - Zarówno cynizm, jak i skurwysyństwo są wszak nieprzyjemne dla otoczenia. Obydwie te postawy to trzeźwe, pozbawione złudzeń spojrzenie na rzeczywistość. Jedynie nazywa się je inaczej.
            Nie dała się zwieść prymitywnym wybiegiem. Otaksowała mnie od stóp do głów, po czym skwitowała gorzko:  
            - Cynik, ale niezbyt inteligentny. To wystąpienie ktoś Panu napisał, a Pan się go wyuczył, tak? W takim razie gratuluję dobrej pamięci. Niewielu podołałoby złożonym zdaniom i słowom dłuższym niż pięcioliterowe.
            Obrzucając mnie inwektywami, sięgnęła po argument ostateczny, ad personam[2]. Bezwstydny podstęp, osobiście obrażać przeciwnika w miejsce roztrząsania przedmiotu sporu. Nie mogłem jej za to winić, to ja zacząłem prowadzić dialektykę poniżej pasa. Uwaga dziewczyny rozchmurzyła towarzystwo. Wśród słuchaczy to ona cieszyła się większym uznaniem, podobne komentarze oparte na własnym autorytecie były niezwykle skuteczne. Szmer drobnej wesołości przeszedł po słuchaczach, więcej jeszcze, sam znany reżyser N. pozwolił sobie na cień uśmiechu. Zachwiano moją pozycję wśród audytorium, brutalnie osiągniętą przez wykład na początku rozmowy. Zlustrowałem ją spojrzeniem. Dyskutowaliśmy niecałe dwie minuty, ale już zdążyła zadziałać mi na nerwy.
            Na sekundę przed mym równie złośliwym responsem do grupy dołączył dojrzały pan. Nieświadomy toczącej się polemiki, zwrócił się do głównego bohatera sporu:
            - Panie reżyserze, jest tu dyrektor. Chce Panu pogratulować.
            Z widoczną ulgą znany reżyser N. kiwnął głową, przyjmując wiadomość. Na pożegnanie łypnął na mnie nienawistnie i bez słowa odfrunął w dalszą chełpliwość. Za nim ruszyli zawsze wierni wyznawcy, po kolei opuszczając krąg. Tylko dziewczyna pozostała w bezruchu. Starsza kobieta, która była świadkiem deliberacji, chwyciła ją delikatnie za ramię.
            - Idziesz? - spytała. Blondynka pokręciła przecząco głową.
            - Jeszcze nie. Za chwilę do Was dołączę.
            Niemłoda pani odpuściła, wzruszając ramionami. Potem znikła, zostawiając nas względnie samych, pośród setek osób. Mierzyliśmy się nawzajem wzrokiem. Wtedy, z powodu pędu powietrza wywołanego ruchem reżysera i świty doszedł do mnie zapach jej perfum. Powiadają, że to podstawowy damski pierwiastek kuszenia. Pachniała nieodpartą kobiecością, delikatnie i aromatycznie, co kontrastowało z jej odwagą i niezależnością.
            - Grasz nieczysto. - zauważyłem, wyrywając się z rozważań. Dziewczyna prychnęła rozbawiona, szybko porzucając oficjalne formułki:
            - I kto to mówi! Kłótliwy arogant dążący do pokazania swojej wyższości wszelkim kosztem! Naskoczyłeś na N. i wygłosiłeś mu takie kazanie, że ten prawie połknął język. Wstydź się. - skończyła, biorąc od przechodzącego nieopodal kelnera lampkę złocistego płynu.
            - Lepsza arogancja niż ignorancja. - odparowałem, też biorąc kieliszek. Odczuwałem skutki nadużycia alkoholu, zrobiło mi się gorąco i otoczenie lekko wirowało. Na szczęście zostało we mnie wystarczająco przytomności oraz elokwencji, by kontynuować. Wziąłem solidnego łyka. - A taką w sprawach sztuki przejawia N. Słuchaj, on zasłużył żeby jebnąć mu solidny paternoster. Wszystko w tym przedstawieniu było żałosne i niedopracowane, poczynając od oświetlenia i dźwięku, a na fragmentarycznym scenariuszu kończąc. Nikt nie każe uprawiać mu teatru klasycznego, ale niech chociaż skończy z robieniem bełkotu, bo to pozostawia niesmak.
            Zapadło głuche milczenie, w którym sączyliśmy nasze napoje. Inni ludzie stanowili tło, przechodzili obok nas i rozpływali się w powietrzu. Gdy skupiłem się na blondynce, ich obecność nie przeszkadzała mi tak jak wcześniej. Byli wątpliwymi ozdobami pomieszczenia, przepływającymi dekoracjami. Świadomy, że choćby częściowo nie mylę się w temacie widowiska, spodziewałem się przytaknięcia. 
            - Być może masz rację. - odrzekła w końcu. - Nie wiem, nie mogę być obiektywna. N. jest mi bliski.
            Czyli miałem do czynienia z jego lubą. W sumie mogłem się domyślić, że skoro stanęła ze mną w szranki w jego obronie, to musi jakoś być z nim związana. Rozczarowało mnie to. Nie sądziłem wprawdzie, aby taka dziewczyna była singielką, lecz posądzałem ją o wyższy standard przy doborze drugiej połówki. Im dłużej jednak się nad tym pochylałem, doszedłem do wniosku, że jestem w błędzie. Znany reżyser N. spełniał większość wymogów dobrze rokującego partnera. Za reżyserowanie szmir wszedł w posiadanie niezbędnych zasobów materialnych. Bycie majętnym sygnalizowało kobietom prawdopodobieństwo zapewnienia dobrobytu dla siebie i swojej rodziny. Posiadanie pośrednio mówi o innych cechach, jak pracowitość czy ambicja, której on miał akurat sporo. Inna sprawa, że nie potrafił przekuć jej na dobrą sztukę. Zawód pozwalał mu zająć odpowiednią pozycję społeczną, następny uniwersalny sygnał zamożności. Wydawał się być też od niej sporo starszy. Sugerowało to dojrzałość i stałość w uczuciach, tak bardzo pożądaną przez kobiety.
            Niezależnie od tego, iż był wzorową partią, wciąż byłem niepocieszony jej wyborem. Nie wiedziałem dlaczego, ale blondynka przede mną sprawiała wrażenie jakby stawiała na inne wartości. Sam zaskoczyłem się własną reakcją, przeważnie nie przywiązywałem wagi do podobnych spraw. Setki razy zawiodłem się na człowieku. Nauczyło mnie to, aby nie pokładać w nim żadnych nadziei. Jednakże ona... była inna. Tylko tyle i aż tyle.
            Chyba wyczuła moją gorycz, bo zmieszana rzekła:
            - Powinnam iść. Miło było poznać.
            Nie czekając na odpowiedź, błyskawicznie odwróciła się na pięcie i oddaliła się. Odprowadzałem ją wzrokiem, śledząc w którą stronę się uda. Wbrew oczekiwaniom, nie uczepiła się z powrotem znanego reżysera N. Szybkim krokiem zmierzała do wyjścia. Po krótkim namyśle ruszyłem za nią, wino musujące pomogło mi podjąć tę decyzję. Przeciskając się przez ludzi obserwowałem, jak chowa się za frontowymi wrotami. Przyspieszyłem, nieomal potrącając jakiegoś mężczyznę. Rzuciłem zdawkowe 'praszam', aczkolwiek to on powinien błagać o przebaczenie za bezczelne blokowanie przejścia. Parę metrów dzieliło mnie od klamki. Nacisnąłem ją i popchnąłem drzwi.
 
 
***
 
            Zamknąłem za sobą drzwi. Ona stała i czekała na mnie, z lekkim uśmiechem rzucając mi znaczące spojrzenie. Zdecydowanym krokiem zbliżyłem się do niej. Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, po czym bez słowa pocałowałem ją prosto w usta. Odwzajemniła pocałunek, odgarniając z czoła przeszkadzające jej rude włosy. [...]
 
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
 
WESPRZYJ PROJEKT
https://polakpotrafi.pl/projekt/mizantropia
 
FANPAGE
https://www.facebook.com/antyhumanizm/


[1]              performance (ang.) - przestawienie, występ


[2]              argumentum ad personam (łc.) - dosł. "argument do osoby"



https://truml.com


print