Edmund Muscar Czynszak


" WOLNA SOBOTA "


Sobotni sierpniowy poranek skąpany był rosą, świeży powiew wiatru zachęcał do spaceru. Maki na skraju pozłacanych słońcem zbóż, wyglądały dostojnie, świerszcze w przydrożnych rowach grały koncert. Wyprawa jaką rozpoczynaliśmy, zapowiadała się ciekawie. I tylko Tomasz jak zawsze niezadowolony, narzekał na kurz, jaki wydobywał się spod sandałów Michała, idącego na przedzie naszej porannej pielgrzymki w nieznane. Słońce stało się wektorem kierunku dzisiejszej marszruty.
Na propozycję kolegów zgodziłem się chętnie, bo wyprawy w nieznane zawsze mnie intrygowały. A plan był prosty. Zamierzaliśmy poznać innych ludzi i zobaczyć nowe okolice. Tego dnia czułem się fatalnie, miałem lekkiego kaca i byłem po małym maratonie intensywnej pracy i prób, przed czekającymi nas występami dla szacownego grona nadętych oficjeli lokalnego esztabiszmentu. Popis przed takimi dupkami, zawsze wywoływał moje niezdrowe reakcje. I choć chciałem, aby wypadło wszystko dobrze, to i tak było tak jak zawsze.
Michał podbiegł do tablicy z nazwą wsi, do której doszliśmy wychodząc z polnej ścieżki na bitą drogę, wyłożoną kocimi łbami. Uderzając w nią dłonią wyrecytował nader swojsko brzmiącą nazwę: Cippa Mała. No nieźle, takie lubię -skomentował pospiesznie Tomasz, nasz przyboczny krytyk i podręczny inteligent. Z przeciwnej strony od wsi zbliżał się jadący rowerem mężczyzna w średnim wieku.
Dzięń dobry, Przepraszam pana, czy jest tu w wiosce może jakiś sklep spożywczy?
Jo panie, ino tero nie je czynny. Jak sklepowo skończy dojenie kole dziewiątej, to otworzy.
Dziękuję–zawołałem za nim.
Tomasz od razu wtrącił mi uwagę. A jak daleko do tego sklepu, to nie mogłeś spytać?
Trzeba było samemu zapytać. Ze trzy, cztery kilometry i znajdziemy.
Człowieku, ta dziura na najwyżej ze czterysta metrów-powiedział zirytowany.
No to masz odpowiedź inteligenciku. Najdalej za czterysta metrów, powinien być sklep-odałem z pewną złośliwością.
Z dziurawych opłotków, wyglądały ciekawskie spojrzenia mieszkańców.
Cholera, gdzie my jesteśmy, już mi się przestaje podobać-zaczął ponownie nasz niezawodny malkontent.
Ale nazwa tej osady ciebie zaintrygowała.Ty nawet na wyspach Bahama znalazłbyś powód, żeby ponarzekać-włączył się w rozmowę Michał.
Daj spokój, zapewne wysoka temperatura, która tam jest,wykasowałby mu wtedy myślenie–wsparłem Michała.
Przed jednym z gospodarstw natknęliśmy się na małego chłopca.
Mały, daleko tu do sklepu?-zapytał Michał.
Nie proszę pana, za starą topolą koło remizy je ten sklep- odpowiedział.
Dziękuję. A jak masz na imię?-dociekał dalej kolega.
Maciek-odparł chłopiec, pospiesznie chowając się w obejściu.
Gdzieś tu powinien być ten zabytkowy kościółek z XVII wieku- powiedziałem.
Jeszcze zdążysz się pomodlić–skomentował Michał.
Zza zakrętu zasłoniętego topolą, wyłonił się nowy budynek remizy, a w jej sąsiedztwie sklep. Był ty zwykły barakowóz, pomalowany na kolor czerwony, z niedbale wykonanym napisem: Sklep GS. Lipno. No i mamy nasz super sam-zawołałem.
Po chwili znaleźliśmy się w jego pobliżu. Nieco już zmęczeni trudami podróży, usiedliśmy obok na plecakach. Nagle z pobliskich zarośli wyłonił się młody mężczyzna, zamykający pospiesznie rozporek.
Kozak?-zawołałem widząc znajomą sylwetkę kolegi z wojska. A ty co tu robisz? Mieszkasz tu?-zapytałem, podają mu dłoń.
Jestem tu w odwiedzinach u rodziny matki , z którą przyjechałem na wolną sobotę i niedzielę-odparł kolega.
To są moi koledzy Tomasz i Michał. Chcieliśmy zwiedzić te okolice, bo mieszkamy osiemdziesiąt kilometrów dalej- kontynuowałem rozmowę.
Usiedliśmy z boku na pozostawionych pieńkach, powracając do wspomnień z wojska. I choć nie były to zbyt udane i miłe chwile z naszego okresu życia, teraz wspominaliśmy je z łezką w oku. Moi towarzysze podróży, siedzieli na plecakach, wcinając kanapki.
Minęła jakaś godzina, gdy do wiejskiego sklepu podeszła pospiesznie młoda kobieta o rubensowskich kształtach. To tutejsza sklepowa-szepnął do nas kolega z woja. Niestety już mężatka–dodał pospiesznie, odgadując nasze kolejne pytanie.
Dzień doby panom, panowie długo czekają? -zapytała osładzając swoje pytanie miłym uśmiechem.
Całe życie- odparł z uśmiechem Michał.
Kobieta zdjęła ogromny płaskownik, zabezpieczający przed włamaniem.
Może pomogę- wyrwał się Tomasz, łapiąc za metalową listwę. Uginając się jednak pod jej ciężarem, szybko odłożył na bok.
Ostrożnie!-zawołała dziewczyna cienkim delikatnym głosem. I bez większego wysiłku powiesiła metalową listwę na haki, znajdujące się na wysokości jej falujących, okazałych piersi. Wszyscy skwitowaliśmy to pełnym podziwu spojrzeniem. Po chwili już zaopatrzeni w napoje i pieczywo, postanowiliśmy poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Kozak zaproponował. abyśmy rozbili namiot w ogrodzie jego wujostwa. Czekajcie chłopaki, dajcie mi tylko kilka minut abym zapytał wuja, tak na wszelki wypadek- powiedział kolega i znikł w obejściu.Tak też się stało. Już po południu mieliśmy rozbity namiot w sadzie i byliśmy po obiedzie, na który zostaliśmy zaproszeni przez wujostwo Kozaka. W zamian za to, zaprosiliśmy gospodarza posesji na piwo do pobliskiego baru w remizie. Piliśmy niezbyt chłodne piwo, pod czujnym i podejrzliwym spojrzeniem miejscowych osiłków. Zaczęliśmy snuć plany dotyczące popołudniowej części dnia, próbując jak najciekawiej wypełnić sobie program naszych zajęć.
Co tu macie ciekawego?- zapytaliśmy starszego pana, wuja kolegi.
Panowie, a co tu u nos za atrakcje, ni ma żadnych. To nie to, co wy miastowi–odparł starszy pan. My tu mamy cały czos robota, tu na nic ni ma czasu-kontynuował. Ja za chwilę muszę już iść, aby bydłu zrobić obrządek nie to, co wy tam w mieście ino se po spacerach chodzita.
To nie macie tu żadnych atrakcji?- dopytywał się wytrwale Tomasz.
Jedyno atrakcja panie, jaka była to Zośka starego Pakuły, zgrabno przysadzisto w sobie tako fest kobitka ino, że już za mąż poszła. I to była cała naszo atrakcja.
Lecz tero jak wyszła za rudego Wojtka Zwadę, to żaden z naszych do niej już dostympu nimo–powiedział. A zazdrosny, że coś ino ktoś na nią za długo popatrzy, zaraz w mordę leje. Tak więc jedyna atrakcja, to pozostaje kościółek, który odwiedził nasz kolega- skwitował wypowiedź naszego gospodarza Michał.
Z braku innych atrakcji. postanowiliśmy skorzystać z propozycji Kozaka i zaliczyć wieczorną zabaw w miejscowej remizie. Widok, jaki tam zastaliśmy był dla nas swoistą ciekawostką, doskonale wpisującą się w scenerię i klimat miejsca w jakim przebywaliśmy. Po wejściu na salę zobaczyliśmy, że tylko scena tego obiektu była pokryta dachem, pozostała część bez przykrycia, ozdobiona gwiazdami na pogodnym niebie. Przed sceną, na której przygrywał czteroosobowy zespół, znajdował się rząd stolików.Siedzieli przy nich mężczyźni grający w karty i popijający wódkę pod oranżadę. Boki sali ozdabiał długi rząd panien w różnym wieku, wydekoltowanych, w krótkich zachęcających spódniczkach. Tylko okolice bufetu nie odbiegały od tradycyjnych naszych przyzwyczajeń, pełne pijanych już chłopów gotowych na wzięcie udziału w jakiejś zainscenizowanej rozróbie. A zdawał się im przewodzić rudy Wojtek, o którym wspominał gospodarz. Krążył bez przerwy pomiędzy barem a krzesłem, na którym siedziała okoliczna atrakcja, pozostająca pod jego nadzorem. I być może dalej zionęło by nudą na opustoszałym parkiecie, gdyby nie samobójczy krok naszego Tomaszka, który ni stąd ni z owąd podszedł do osławionej Zośki, prosząc ją do tańca. Ta, zapewne znudzona już panującymi klimatami przyjęła zaproszenie naszego wariata i ruszyła w tany. Lecz zanim Romeo rozwinął swoje taneczne możliwości, otrzymał solidny cios w tył głowy. Nam nie pozostało nic innego, jak pójść na odsiecz koledze. Ale na szczęście i matka natura nie pozostała obojętna, zsyłając solidny deszcz. Tak więc środek parkietu pozostający bez dachu opustoszał, a my nie mając najmniejszych szans na wyjście z tego pojedynku bez uszczerbku na zdrowiu, szybko wycofaliśmy się do strefy pozostającej poza zasięgiem przyjaciół rozjuszonego rudego Wojtka. Resztę tak ciekawie zapowiadającego się wieczoru, zmuszeni byliśmy spędzić w namiocie. Przed północą postanowiliśmy wyjść na mały spacer. Snując się pod osłoną nocy, doszliśmy do drugiego końca wsi. Wracając, nasz kolega ponownie postanowił nawiązać kontakt z inną tutejszą dziewczyną, wołając do idącej w oddali przed nami kobiety.
Halo proszę panią, halo halo!
Odpowiedź padła natychmiast.
Gościu, za halo to tu w mordę walą- odpowiedziała basem dobrze zbudowana dama.
Kolejna niewiasta nie pozostawiała żadnych złudzeń, że nie ma tu żadnych atrakcji. Co wręcz nie zachęcało nas do dalszych spacerów i poznawania tutejszych zwyczajów. Z ogromną ulgą żegnaliśmy mijający dzień. I nim wstał nowy, opuszczaliśmy w minorowych nastrojach, nasze świeżo odkryte urokliwe miejsce. Niezawodny w takich sytuacjach Tomasz, dawał upust swemu niezadowoleniu. A polne kwiaty tonące w porannej rosie, żegnały nas swym pięknem. Może to była właśnie największa atrakcja minionej wolnej soboty.



https://truml.com


print