Miladora


Spełnione obietnice – recenzja książki „Obietnica poranka”.


Autor – Romain Gary
Tytuł oryginalny – „La promesse de l'aube”
Tłumaczenie – Jerzy Pański
 
Niełatwo mi już pisać po polsku. A przecież kiedyś – nawet nie tak dawno: trzydzieści pięć lat temu – pisałem po polsku wiersze, kochałem się w polskiej poezji, chodziłem do szkoły Kreczmara na Wilczej… kto wie, może nawet po polsku myślałem – powiedział Romain Gary w przedmowie do wydania polskiego w 1964 roku.
 
Kim więc był?
 
Romain Gary – a właściwie Roman Kacew, urodził się w Moskwie w 1914 roku. Jego matka, Nina Kacew, uciekła z Rosji do Wilna, stamtąd przeniosła się wraz z synem do Warszawy i następnie w 1927 roku wyjechała do Nicei.
 
Gary studiował prawo w Paryżu, na początku II wojny światowej wstąpił do francuskich sił zbrojnych jako lotnik, a po wkroczeniu Niemców zbiegł do Anglii, gdzie służył w siłach „Wolnej Francji”. Po wojnie rozpoczął karierę dyplomatyczną, obejmując coraz to wyższe stanowiska. Jednocześnie pisał i publikował. Jako jedyny otrzymał dwukrotnie prestiżową nagrodę Goncourtów, zdobywając ją po raz drugi pod pseudonimem Emile Ajar.
 
Dlaczego rozpoczęłam recenzję od podania tych informacji, mimo że Romain Gary sam opowiada w książce o sobie?
Otóż, całą karierę przepowiedziała mu w dzieciństwie matka.
 
I to o jej wpływie na życie autora traktuje ta powieść.
 
Wraz z miłością matczyną, życie składa nam o świcie obietnicę, której nigdy nie dotrzymuje – napisał Gary, mając na myśli, że temu uczuciu nie potrafi potem już nic dorównać.

Samotna, borykająca się z losem kobieta, zagorzała frankofilka, której największym marzeniem było zamieszkać we Francji, swojego jedynego syna od urodzenia traktowała jak udzielnego księcia i największy skarb, wymyślając mu świetlaną przyszłość pisarza i dyplomaty.
Nie dość tego jednak. Wymyślając, miała jeszcze odwagę to głosić.
 
Nędzne mieszczańskie pluskwy! Nie wiecie, z kim macie zaszczyt mówić! Mój syn będzie ambasadorem francuskim, kawalerem Legii Honorowej, wielkim pisarzem dramatycznym, Ibsenem, Gabrielem d’Annunzio! Będzie… szukała przez chwilę czegoś zgoła miażdżącego, najdosadniejszego i ostatecznego świadectwa ziemskiej kariery: Będzie się ubierał w Londynie!
 
Romain Gary spełnił oczekiwania matki, tak jakby także on o świcie przyrzekł coś, czego dotrzymanie stało się priorytetem w jego życiu. W książce ujął to w ten sposób:
 
Lepiej może dla jasności powiedzieć od razu, że jestem obecnie Konsulem Generalnym Francji, Compagnion de la Liberation, oficerem Legii Honorowej i że jeśli nie zostałem Ibsenem ani Gabrielem d’Annunzio, to nie dlatego, bym się o to nie starał. I żeby nie było nieporozumień: ubieram się w Londynie. Nie znoszę angielskiego kroju, ale nie mam wyboru.
 
Mimo że matka często budziła zniecierpliwienie czy nawet irytację pisarza, mówi jednak o niej z czułym podziwem, jako o kimś, kto choć zaskakiwał go na każdym kroku, stanowił jednocześnie jego podporę i siłę. I to poczucie odpowiedzialności za spełnienie jej marzeń nie pozwoliło mu umrzeć w czasie wojny, a wielokrotnie jeszcze stanowiło determinujący działania czynnik w jego życiu.
 
Nic nie mogło mi się stać, skoro byłem jej happy endem – napisał.
 
Opowiada więc o matce od początku do końca powieści, sprawiając, że jest to w dużej mierze także jej biografia. I przyznaje, że to, co od niej otrzymał, czyli bezwarunkową miłość i wiarę, pozostało niedoścignionym wzorcem w jego życiu.
 
Wszędzie, dokąd pójdziemy, nosimy w sobie truciznę porównań i czas mija na oczekiwaniu tego, co już kiedyś otrzymaliśmy – powiedział z nostalgią.
 
A otrzymał bardzo wiele. Nie tylko uczuć.
Dla niego ta szczupła, podstarzała kobieta z nieodłącznym, mimo cukrzycy, papierosem w ustach, a w miarę upływu czasu z równie nieodłączną laseczką w dłoni, imała się przeróżnych zajęć. Dla niego wielokrotnie znosiła upokorzenie, narażała się na śmieszność czy wzbudzała litość. Lecz nic nigdy nie zachwiało jej przekonaniem, że Romana czeka wspaniała przyszłość i kariera. Paradoksalnie potrafiła zadbać o niego nawet po swojej śmierci i opowieść o tym należy do jednej z najbardziej wzruszających w książce.
 
Powieść pełna jest zresztą wspaniale opowiedzianych historii i jeżeli nawet w tle przewija się najczęściej postać matki, to ważne są przemyślenia, jakie temu towarzyszą, i które najlepiej świadczą o istocie człowieczeństwa ich autora.
 
Do mojej ulubionej należy opowieść o panu Piekielnym z ulicy Wielka Pohulanka numer 16 w Wilnie. Także pewnego rodzaju dowód, że Romain Gary spełnił obietnicę daną nie tylko matce.
 
Pan Piekielny szary, skromny człowieczek, przejęty roztaczaną przez Ninę Kacew wizją dyplomatycznej kariery Romana, często zapraszał go na rachatłukum. Pewnego dnia…
 
Zniżył głos. – No więc! Kiedy się spotkasz z wybitnymi osobistościami, z kimś bardzo ważnym, przyrzeknij mi, że im powiesz… Płomień niedorzecznej ambicji błysnął nagle w jego mysich oczach. – Przyrzeknij mi, że im powiesz: „Na Wielkiej Pohulance, w Wilnie, pod numerem szesnastym mieszkał niejaki pan Piekielny”…
 
Informację tę Romain Gary przekazał po latach królowej angielskiej, a potem podawał ją przy każdej okazji:
Z trybuny ONZ i w gmachu ambasady w Londynie, w Pałacu Federalnym, w Berlinie i Pałacu Elizejskim, wobec de Gaulle’a i ministra Wyszyńskiego, wobec najwyższych dygnitarzy i budowniczych przyszłych tysiącleci…
Jak pisze: …z radością mogłem nawet niejednokrotnie obwieścić w telewizji amerykańskiej, wobec dziesiątków milionów widzów, że pod numerem 16 na Wielkiej Pohulance w Wilnie mieszkał niejaki pan Piekielny; pokój jego duszy.
 
„Obietnica poranka” to nie tylko pięknie i mądrze napisana książka, pełna przemyśleń i subtelnego, choć często podszytego nostalgią poczucia humoru.
 
Humor jest afirmacją godności, deklaracją wyższości człowieka nad wszystkim, co mu się przytrafia – napisał kiedyś Gary, a w powieści dodał: Zawsze tkwi we mnie coś, co nie przestaje się uśmiechać.
 
„Obietnica…” to także dowód, że życie mimo wszystko potrafi niekiedy spełniać  marzenia, zwłaszcza gdy się o nie walczy.
 
Romain Gary zmarł śmiercią samobójczą w 1980 roku.
 
Wydaje mi się czasem, że sam już żyję tylko z grzeczności i że jeśli pozwalam jeszcze bić memu sercu, to tylko dlatego, że bardzo lubię zwierzęta…
 
W świetle tego, co napisał jako Emil Ajar, a mianowicie, że gdy człowiek do niczego się już nie nadaje, powinien odejść – był wierny także swoim słowom.
 
 



Dla Damiana Paradoksa.



https://truml.com


print