Marek Tykwa


Krytyk


Słowo, które wypełzło na kartkę wyglądało na białym tle jak z biegu zatrzymany karaluch. Mam ochotę trzepnąć go kapciem, bo nic innego nie pozostaje niż posmak rozdrażnienia. Że niby ja nie potrafię pisać? Zasrany krytyk, stwierdził, że moje opowiadania to syf. Zboczeniec jeden, mistrz ortografii i składni, znalazł się Krzysztof Kolumb odkrywca bajecznych historii, wilk wśród łowców talentów, przebrany w fatałaszki za babcię i wyżerający po cichu w łóżku nutellę ze słoika prosiaczka. Rozsmarowałbym go jak tego karalucha co bezczelnie udaje długo wyczekiwany wyraz na kartce. On nie wie co znaczy zmagać się ze słowami, które nie merdają przyjaźnie, tylko uciekają jak bezpańskie psy bez ogonów na Suwalszczyźnie. Może lepiej milczeć i nic nie pisać, bo słowa to zdradliwe karaluchy, które biegają w nocy po moich biszkoptach. Rozczochrują włosy na głowie jak nietoperze, które tylko udają, gdy na nie spojrzę, że śpią do góry nogami, a w rzeczywistości chcą mnie tylko wkurwić jak ten zazdrosny krytyk, którego przecież i tak zamorduję w kolejnym opowiadaniu. Chociaż nie, nie opanuję się na tyle. Strzepuję długopisem karalucha udającego wyraz, nie chcę tyle czekać, bo go nienawidzę. Chcę żeby umarł, i to teraz.



https://truml.com


print