Istar


nie sen


odkryła w końcu czułe miejsce. powieki.
długo nie pozwalała ich sobie zamknąć.
była wtedy jakby obecna. źrenice kolorowały się
odbijając światło zza okien. leżała bowiem blisko
ściany, twarzą do słońca. księżyc nie starał się
ani mniej ani więcej.

tuż przed zapadnięciem, składała dłonie do modlitwy. 
czyniła to długo tak, aż pająki przeszyły ciemność. 
z tych nici udało zapleść się zapomnienie.
nie rozczesywała go. jedynie obecność głupich much,
które ciagnęło do niej, a później okazywało się że to pułpaka,
jedynie to świadczyło wszystkiego koniec. powoli, tak bardzo,
że nudziła się umrzeć - a nie mogąc strząsnąć żadnej - mówiła
do nich. żeby odróżnić rzeczywistość od tego co nie dzieje się.
wiedziała, to głupie przywiązywać się do wpół martwych,
ale to nie jej była ta nić. nie ona ją na sobie powiła.

jeszcze słyszała jak spadają jabłka. soczyste, bo uderzając
o ziemię nie były nieme. trzęsła się wtedy, wydawała dźwięki. 
ogród był tak bliski. wtedy podchodził ktoś. zatrzymywał ją,
mówił, że to już koniec, próbując zamknąć w niej jedyny
widok na wszystko. na plamkę sufitu. na przelatujący promień
światła. na żywe muchy, nieświadome pokusy. na dym z papierosa. 

wszystko wiedziała już i słyszała. pozwoliła dotknąć się.
czułością nad czułościami.



https://truml.com


print