Wieśniak M


Narodziny końca świata


Widok wijącej się Zofii, oplatającej niemal fizycznie wokół typa spod ciemnej gwiazdy, wyrwał mnie z codziennej rutyny zakupów. Wracałem od myśli oddalonych, kręcąc głową z niedowierzania jakby świat do którego powracam był wciąż snem. 
Wszystko co było mi wiadome o Zofii, zasłyszałem w osiedlowych sklepach, kolejkach do kiosku, na przystanku autobusowym łączącym osiedle "Zacisze" ze światem. Z opowieści wyłaniał się obraz steranej matki trojga dzieci, bez środków do życia. Opieka społeczna nękana telefonami od sąsiadów, wizytowała poddasze,  zamienione na mieszkanie  na skraju osiedla. Tam mieszkała. Poddasze zaadoptowane dla celów mieszkaniowych, było rozwiązaniem tymczasowym. Wcześniejszy lokal zadłużony przez Zofię, został jej odebrany, wstydliwie kilka lat temu. Naprędce dostosowane lokum zastępcze, na piętnastu metrach, staraniem prezesa spółdzielni, mieściło wszelkie wygody potrzebne do życia. W minimalistycznym wymiarze. Zlew, ubikacja za przepierzeniem, kuchenka elektryczna i trzy łóżka. 
Widywało się Zofię wszędzie. Pomagała robić zakupy starszym ludziom. Zamiatała podwórze, trzepała nieskończoną ilość dywanów. Zimą od rana krzątała się odśnieżając chodniki. 
Zofia nie miała wieku. Znaczy miała, nieokreślony. Dziewczęcą sylwetkę, wieńczyła zmęczona, stara twarz. Malował się na niej wyraz zobojętnienia. Twarz zastygła jak maska  i nie wyrażała żadnych emocji.. Jedynie słowa określały jak bardzo się cieszy, albo jaka to niedola jest jej udziałem. Zofia nie posiadała również zdrobnień typu Zosia, Zosieńka. Była zofią dla wszystkich którzy ją znali.  Nie była pijaczką. Z domu nie dobiegały odgłosy awantur. Trójka dzieci, każde ponoć z innego ojca, trzymała się razem. Nie nawiązywały kontaktów z rówieśnikami. Chodziły za ręce i szeptały sobie do ucha, jakby wszystko co miały do powiedzenia było tajemnicą tylko dla ich uszu. 
Była Zofia, stałym elementem krajobrazu. Ludzie się zmieniali, dorastali, wyjeżdzali,  przyjeżdzali a ona trwała w obrębie kilku domów,  na skraju miasta.       
        I oto, stała przed ladą sklepu mięsnego. Za nią tkwił chwiejący się na nogach typ. Zarośnięta kilkudniowym ciągiem twarz mężczyzny, porastała siwą szczeciną nieudolnie zakrywając ospowate doły. Na całą garderobę składały się bezkształtne spodnie zmarszczone paskiem do rozmiarów obwodu pasa, i koszulka na ramiączka, niegdyś pewnie biała, teraz zbliżająca się barwą do obfitego  owłosienia, wystającego z dekoltu i ramion.
- Marian lubi na boczku, zalotnie zaćwierkała Zofia, puszczając oko do sprzedawczyni- pani da kilogram podwędzanego.
Noga Zofii wplątała się między dwie nogawki Mariana we wznoszącym tańcu, ocierając wężowym ruchem. Dłoń teatralnym gestem,  odrzuciła za ucho figlarny kosmyk z twarzy.
- I pasztetowej, ten flaczek spod spodu! Ile by nie zaważył.
Ciało  Zofii wirowalo, tajemną siłą nie mogąc zachować stanu spoczynku. Jak u latynoskiej tancerki,  ruchy bioder pocierały przednią część nieruchomego typa od wysokości kolan ku górze. Maska twarzy Zofii nagle pękła i pojaśniała setką uśmiechniętych zmarszczek.
- Pół kilo parówek i salcesonu włoskiego ten kawałek to będzie wszystko, Marian płaci.
Rozanielona wypowiedzeniem słowa "Marian", odwróciła się na pięcie, uniosła na palcach i złożyła wilgotny pocałunek na kłującej brodzie.
Zwykły szmer towarzyszący zwykle punktowi sprzedaży detalicznej zamienił się w obsolutną ciszę. Spojrzałem na twarze i otwarte usta współkolejkowiczów. Wszystkie wyrażały bezgraniczne zdumienie. Jakby świat, który znali, nagle się skończył. I nic już miało nie być takie jak dawniej.
Profesorowa Rylska, dama, zawsze o nienagannych manierach,  upuściła parasolkę. Nikt nie drgnął.
Język Zofii zaczął  penetrować ucho Mariana.



https://truml.com


print