Presumpcja


Reset


Noce wypełniały odgłosy, nawet jeśli wszyscy już spali, to ktoś chrapał, ktoś przewracał się na drugi bok, skrzypiały stare łóżka, wykaszliwano z płuc wypalone szlugi, gadano przez sen.
Nocami też rozgrywały się potajemne roszady. Nigdy nie było wiadomo czy ktoś wstaje, żeby wyjść do ubikacji czy po to, żeby cicho poszukać ciepła w czyiś ramionach albo zwyczajnie poszukać czegoś do picia.
Nocami istniał tylko jeden sposób, żeby poczuć się odizolowanym, słuchawki na uszach i własna muzyka, tylko wtedy znikał cały ten dziwaczny pokój i jego przypadkowi mieszkańcy. 
Godzina trzecia w nocy była zaklęta, mówiono o tym od wielu lat, że chyba coś straszy, bo zbyt wiele osób budzi się o tej właśnie porze, zupełnie bez powodu.
Zastanawiano się co kryją mury starego budynku, który służył robotnikom za sypialnie, łazienkę i jadalnie a nawet tak zwaną imprezownię.
Może tak jak to teraz się zdarzało, po wypiciu dużej ilości pryty, doszło do bijatyki i ktoś zamiast pięści użył ostrej serpety? 
Ale ona budząc się o trzeciej nad ranem nie myślała o śmierci, zakładała słuchawki na uszy, włączała London Grammar i odpływała strumieniami swobodnych myśli. Jej zdaniem to właśnie niespełnione, bo sezonowe i ulotne uczucia wchłonęły kamienne mury. Ile widziały tych przypadkowych, szybkich romansów skazanych z góry na niepowodzenie? Od lat ludzie mieli do dyspozycji dwie wielkie koedukacyjne sale, spali, myli się i jedli razem, kobiety i mężczyźni. Ciężka, całodzienna praca miała specyficzny wpływ na psychikę. Pod koniec dnia wszyscy szukali sposobu na odreagowanie. Niektórzy pili już od śniadania, to było łatwe, w polu na starym "quatre-quatre-cie" zawsze obok wody stał bukłak "pryty", można było zacząć melanż już od drugiego śniadania. Po kolacji skręcano papierosy, a czasami coś bardziej odlotowego. W tym wypadku towarzystwo dzieliło się na tradycjonalistów czyli wielbicieli tytoniu i na poszukiwaczy mocniejszych wrażeń. Zmęczenie, oszołomienie paradoksalnie nie rzucało do snu, raczej budziło niepokój, swoistego szwendacza, a nawet poszukiwacza przygód.
Iskrą mogło być słowo, spojrzenie, żart i nagle szukało się ciepła w osobie, która w normalnym świecie przeszłaby niezauważona. Nie było obietnic, nie było planów dłuższych niż pobyt w tej francuskiej wiosce. A "pryta" pomagała odkręcić zawory, poluzować spawania, morale upadało pozostawiając lekką zgagę na sumieniu. Prawdziwe życie było gdzieś daleko, daleko stąd, nienaruszalne i bezpieczne.
London Grammar w "Strong" rozbrzmiewało tęsknotą i melancholią, słuchała lekko przysypiając, a w myślach przewijał się film z minionego dnia, klatka po klatce z poszumem lekkiego rauszu. Wino i wypalony przed snem hasz działał jak iluzjonista, odpływała w spokojną przystań.
Nagły ruch i uderzenie z łokcia wytrąciło ją z błogiego stanu. "Jezu, ktoś obok mnie leży!" Uświadomienie sobie, że w wąskim polowym łóżku (chyba jej) jest jeszcze ktoś zajęło chwilę rozwleczoną jak stara guma. Hasz hasz i już mnie znasz. Uśmiechnęła się leniwie i przytuliła do nocnego 36 i 6 stopni. Dzisiaj nie będzie potrzebowała muzycznej izolatki, ta kołysanka miała refren głaskania i cichego oddechu. Wygłodniałe kamienie w ścianach pochłoneły kolejną porcję energii z cichym mlaśnięciem. Wiedziała, że wstanie wypoczęta i zrelaksowana, gotowa do "coup-coup".



https://truml.com


print