zingela


***


Uśmie­chnięta ko­bieta o długich jasnych lo­kach. Szczupła trzydzies­to­paro­let­nia piękność o zielo­nych, błyszczących, dużych oczach. Tańcząca bo­so pośród wil­gotnej tra­wy usłanej stok­rotka­mi i mlecza­mi. Ko­bieta głośno śmiejąca się, prze­siąknięta od stóp do głów kawą.
Tak właśnie wspo­minam mamę.
Dziś mam szes­naście lat i sa­me wspom­nienia. Z mamą zaw­sze żyłam dob­rze. Ro­zumiała mnie bez słów. Dzięki niej nie wstydzę się oka­zywać i wy­rażać uczuć. Mówiłyśmy so­bie, że się kocha­my, często. Na ogół słyszałam to od niej nie wte­dy, kiedy dos­ta­wała ode mnie pre­zent czy życze­nia z rac­ji ja­kiegoś święta, ale w bar­dzo niety­powych sy­tuac­jach. Kłóciłam się z nią, wrzeszczałam, kiedy byłam nap­rawdę zła. A ona po chwi­li prze­rywała mo­je wy­wody, pod­chodząc do mnie z ot­warty­mi ra­miona­mi, łza­mi w oczach i wy­pisa­nymi na us­tach słowa­mi kocham cię. Nig­dy tak nap­rawdę nie dałam upus­tu mo­jej złości. Nie zdążyłam po­wie­dzieć cze­goś przyk­re­go właśnie dzięki ma­mie. Ona zaw­sze wie­działa, kiedy na­leży coś za­kończyć. Pra­wie zaw­sze.
Mój ta­to zos­ta­wił nas kil­ka lat te­mu. Na­wet nie raczył się z mamą roz­wieść, po pros­tu: zna­lazł so­bie inną. Ściślej mówiąc, parę lat star­szą ode mnie, ak­tual­nie będącą w sta­nie błogosławionym ko­bietę, dla której naj­seksow­niej­sze w oj­cu są, jak mniemam, je­go pieniądze. Cóż to za piękny związek... W każdym ra­zie ma­ma ciągle żyła w nadziei, że ta­to wróci. W swej uf­ności była tak naiw­na, że mar­twiłam się o nią. Ta­ta do­syć często przychodził do nas, żeby spraw­dzić, czy nie zos­ta­wił te­go czy tam­te­go, żeby cze­goś poszu­kać, czy za­sięgnąć po­rady u praw­ni­ka, którym była ma­ma. Ma­ma wte­dy zaw­sze ro­biła kawę, ale oj­ciec nie korzys­tał z jej up­rzej­mości. Wychodził, a ma­ma ze łza­mi w oczach i szklan­ce piła pachnący jeszcze napój.
Była piękną ko­bietą. Znała wielu, którzy ubiega­li się o jej względy. Ona nies­te­ty w ogóle nie brała ich za­lotów na po­ważnie, choć nieje­den z ado­ratorów na pew­no zdołałby ją uszczęśli­wić. Ja­ko praw­niczka mogłaby szyb­ko "załat­wić" rozwód i byłaby wol­na. Wo­lała jed­nak żyć za­kuta w kaj­da­ny bez­sensow­nej miłości.
Ma­ma, jak już wspo­minałam, była bar­dzo lu­biana. Często zap­rasza­no ją na kawę. Ona, wiel­ka ama­tor­ka te­go na­poju, pod­czas wi­zyt zaw­sze piła her­batę. Otóż przyczy­na była pros­ta: nikt nie umiał zro­bić ka­wy tak, aby jej sma­kowała. Miała bo­wiem swój włas­ny prze­pis na kawę. Naj­pierw wsy­pywała tyl­ko jej wiadomą ilość cu­dow­ne­go proszku do szklan­ki, nie kub­ka czy fi­liżan­ki, ale szklan­ki - ciem­nej szklan­ki z uchem, żad­nej in­nej. Następnie pod­no­siła naczy­nie do ok­na i pat­rzyła, czy pyłu o nadzwyczaj­nym za­pachu jest ty­le, ile według niej być po­win­no. Nie będę te­go dłużej opi­sywać, bo zajęłoby to dużo miej­sca i cza­su. Ujmę krótko: ma­ma z parze­nia ka­wy uczy­niła sztukę. Aro­mat jej ulu­bione­go na­poju wy­pełniał każde po­mie­szcze­nie w do­mu. Czuć go było na każdym ub­ra­niu nie tyl­ko ma­my, ale i moim. Cza­sem wy­dawało mi się, że jej włosy również pachną kawą.
Dziś, jeśli ktoś za­pytałby mnie, co mi się ko­jarzy z dzieciństwem, od­po­wie­działabym: za­pach ka­wy.
Zaw­sze wie­działam, że ma­ma to wspa­niała ko­bieta. Bar­dzo wielu rzeczy mnie nau­czyła, po­kazy­wała, że zaw­sze war­to być sobą. Uk­ształto­wała mój cha­rak­ter i spra­wiła, że oj­ciec, które­go ktoś in­ny na moim miej­scu niena­widziłby, dla mnie był osobą pożałowa­nia godną. No tak, prze­pełniał mnie jeszcze wstrętem i od­razą, ale myśląc o nim, naj­pierw mu współczułam.
Ma­ma nau­czyła mnie kochać i pat­rzeć na świat bez różowych oku­larów, a widzieć - mi­mo wszys­tko - na różowo.
Umarła.
Ja miałam wte­dy za­mie­szkać w apar­ta­men­cie ta­ty, sław­ne­go pro­ducen­ta filmów. Mu­siałam do niego pójść, bo nie miałam ni­kogo in­ne­go, jed­nak je­go zacho­wanie bar­dzo mi się nie po­dobało. Otóż przep­ro­wadzkę do niego łas­ka­wie zap­ro­pono­wał mi na łamach ga­zety, ar­gu­men­tując, że "dziec­ko w tak trud­nej sy­tuac­ji pot­rze­buje wspar­cia naj­bliższych". Swoim tłumacze­niem tyl­ko mnie zniechęcił, choć może o to właśnie mu chodziło, nie wiem. Co wte­dy czułam? Strach. Bałam się, że nie po­radzę so­bie z tym wszys­tkim. Że nie zaufam ko­muś, kto pos­trze­gany był wówczas prze­ze mnie ja­ko łaj­dak bez su­mienia grający na uczu­ciach in­nych. Oba­wiałam się, że zro­bię coś, z cze­go ma­ma nie byłaby dum­na i cze­go wstydziłabym się przed nią.
Z os­tatni­mi ba­gażami i og­romnym lękiem zadzwo­niłam do drzwi ta­ty. Bar­dzo się wte­dy bałam. No­gi drżały, a głos zniek­ształciła chry­pa. Ciągle prze­mykało po mo­jej głowie: a jak nie zaufam, a jak palnę coś głupiego, a jak nie po­dołam... Jed­nak kiedy weszłam do mie­szka­nia, wie­działam, że wszys­tko się ułoży. Wszys­tkie oba­wy zniknęły.
Przyczy­na była pros­ta. Wchodząc, poczułam aro­mat ka­wy.
Za­pach mo­jego dzieciństwa.



https://truml.com


print