Dominic Butters, 1 july 2015
Mas Epoko bądź mi stosem, jeśli padnę u stóp matni
Pogrzeb całą pamięć o mnie, gdy w swym boju poznam ciszę
Kiedy nie będzie odwrotu miej litość ból zadać ostatni
bym nie wisiał u bram Twoich jak gnijący szmat liter.
Nieś bezbłędnie wrogie żądze, martwej stali wrzącą krawędź
Prowadź celnie przez zaparte cięciw rozjuszone strzały
Nakieruj je wszystkie na mnie, jeśli sam nie będę w stanie
by ostatnim co zobaczę były wciąż w górze sztandary.
Przykryj mnie gradem płomieni lecz nie pozwól dobyć słowa
bym nie zdążył stojąc w ogniu, zostawić pomnym elegii
Zabierz po mnie każde zdanie, by siać mogli tylko piękno w głowach
już nie musząc pośród Cieni szukać natchnionej materii.
Straw rozdartą resztkę wiary, by przestała wieść mój oręż
Wycisz niestrudzone ostrze, które łaknie trzebić gardła
Zdmuchnij ciało! Zatrać ducha! ...abym zniknął, a nie poległ
i klęski mego okrzyku nie usłyszał nigdy Parnas.
Rozprosz co po nas zostaje; pustkę wolną puść od smutku
Zakryj wydeptane ścieżki, ulotnij z Komnat nadzieję
Jeśli zbłądzą tu jej skrzydła rozwiej powód do frasunku
by nie znalazła mych śladów czyniąc swoimi te ziemie.
Bliskim sercu daj wytchnienie; powij nowe w nich wspomnienia
Zamień kiry w brzask niezłomny, by nie nosili tęsknoty
Obróć w pył im ludzką słabość, by wiedzieli że nie czułem cierpienia
gdym ostatnie ciosy spijał karmiąc Twe płonące oczy.
Szedłem gdzie było pisane dobrze znając Twoją cenę
Ufając do granic sile, która za nic ma swą nicość
Przeto zapomnij w nich troski kiedy będą chcieli odkupić rzewnieniem
gdyż nie posyła się trąb w niebo odchodzącym banitom.
Rzuciłem na szalę los swój oblekając lęk w strof zbroję
Jedynie kres mym ustankiem... Niech to będzie im pociechą
bo miałem tę czelność w sobie, która zaciskała wciąż mocniej rękojeść
bym nie przestawał iść dalej w walce o swój własny etos...
Przyjdzie moment, gdy zamilknę pieczętując ten Testament
Będę świadom powinności wypalając raz na zawsze
Bowiem kiedyś wszystek umrę i proch ze mnie nie zostanie
Ale klnę Cię! Mas Epoko! Pókim żyw jest, póty spokojnie nie zaśniesz!
Dominic Butters, 24 may 2015
W lazurze dłoni słońce sen swój składa
Zmęczone oczy ku lustrzanj toni
wędrują, łączą, zaganiają w stada
białych mew Cienie niby dzikich koni
Lecz coś bezczelnie targa ciepłe dłonie
Upiór śmiertelny gdzieś w środku głęboko
Krew bije złością uderzając w skronie
budzi wiatr burzy, wybrzmiewa wysoko
Za tym obrazkiem, za linią myślenia
za ścianą słowa, barierą języka
toczy sie walka o prawo istnienia
ze szponów grzmotu okręt się wymyka
Lecz w otchłań go nurza to w górę wyrzuca
Naprężone kości; krzyk drzewa ucieka
w spadające masztu rozerwane płuca
Czy ciało to statku? Czy wrak jest człowieka?
Twarz znajaca prawdę, zimna jak posągu
Łza cieniem trwogi z ust duszy wyrwana
Ogłuchła biciem swego druha - gongu
zastyga w szale postać kapitana
W jego źrenicach odbicie wielkości
z którą się zmierzyć przyjdzie jego mowie
On z nią zrośnięty jak ciało do kości!
On swoją szpadę zahartował w słowie!
Ty na brzegu siedzisz żałosny cudaku
w niebieskim fraku, żółtej kamizelce
i czytasz wichru zapisane strofy
wzdychając cicho, załamując ręce
z tomiku "Cztery Ściany", wyd. 2014, Wrocław
Dominic Butters, 5 may 2015
prześwietlone pustką próżni spadające błyski odbić
zaplecione w pęd tygodnia rozproszone milimetry
załamania kontrastowe rozpryśnięte csss! o dźwięki
asymetrią anomalną pociętą kształtami kropli
falowa inercja w kadrach ona wzbudza je, porusza
dotknij jej, posmakuj, nie myśl, potem czuj i chłoń wrażenie
grawitacja i kąt światła... to je scala? to mrowienie?
które coraz częściej śmieszy aniżeli nabyt wzrusza?
biegamy wiecznie do celu patrząc jedynie przed siebie
rozganiani na pięć wiatrów, żeby mieć, zdobyć, wycisnąć
chociaż leje strumieniami dreszczem włazi za kołnierze
jesteśmy równie bezradni nam też przyjdzie ot tak zniknąć
świat dał skrzydła żeby latać lecz zapominamy o śpiewie
un moment, arrête... Tu sens déjà? la pluie de printemps...
Dominic Butters, 3 may 2015
Stekiem bzdur, błagań i skomleń tegom jest obrazem
majaczenia i iluzji postacią stworzoną z Cienia
bezsensowną tekstu linią, która wsiąka tak jak tatuaże
między nieistotne dzisiaj banalne pragnienia
Potargane mam uczucia nie potrafię ich już wydrzeć
jest w nich ta kropla nadziei, którą z ust się tylko spija
i nim świtem nas rozdzielą, nim zacznę znów z nimi istnieć
jeszcze ostatni raz księżyc niech nasze dusze upija
Niech przelewa srebrną gorycz przez swe nierealne kształty
by dogasające gwiazdy choć na moment jeszcze wstrzymać
Tańczmy! nim w ten nieskończony przestwór znów rozwinie we mnie maszty
i zacisną się me pięści na cum wygłodniałych linach
Pozwól ostatnie dać wersy, a nie będę prosił o więcej
Wirujmy bez cna rozsądku wokół niewidzialnej osi!
Mimo, że nie mam już szansy by ta noc trwała nam wiecznie
bo już słyszę jak ich łopot nadciąga w przedsionki
Gonią upomnieć się o mnie, przykuć stary ster do dłoni
bo są na niebie i ziemi rzeczy których nie da się zawracać
Z naiwną pełnią spokoju pozostańmy śmiesznie nieświadomi
nawet jeśli wiesz, że ja i tak nie mam już gdzie wracać
Aż za bardzo pokochałem ten rozkołysany Szafir
i choć nie mogę uchronić nas przed nadchodzącym wschodem
zapomnijmy, że poranek słonym chłodem latarnię wygasi
że znów Ciebie mi zabierze i sam wyjdę w pełne morze
Już nie zatrzymujmy kroków uciekając władzy słońca
nim wszystko stanie się jasne i opadnie żar w tawernie
Trzymaj mnie i nie wypuszczaj, niech dziś grają nam do końca!
a Ty chwilo trwaj boś przeklęta! piękniejszej nie będzie!
Dominic Butters, 1 april 2015
Nie potrafię świecić dupą by inni bili pokłony
choćbyś pełne lał kielichy blasku i lucyferazy
być może jestem jebnięty, ale na pewno świadomy
bo wiem ile kosztują i dokładnie ile każde z nich waży
Więc nie ucz mnie jak im sprostać... to już zbyt moje przekleństwa
roztrwonię dla nich swą młodość tekst po tekście, duch po duchu
dały na drugie Dominic architekt kamiennego osierdzia
gdyż wzniosłem im Cztery Ściany w ostatnim z ludzkich odruchów
Czuję ciężar... dawny napór, który w moich płucach wyje
oddałem wszystko tym lochom czego nie miałem im oddać
możesz kochać, nienawidzić, chłostać, czytać, puścić z dymem
lecz nie próbuj mnie nawracać przez ciemną szczelinę w odrzwiach!
Mówię głosem szewskiej pasji, tłukę się pokutnym echem
którego prędzej niż później nie powstrzymają te mury
karmię się zachłannie każdym przyspieszonym oddechem
bo to mój zombie efekt to mój horror vacui
Trafiam celnie między wrony lecz to one muszą krakać
rozbuchany, patetyczny, głodzony w Osjańskiej szkole
przez zDziadziałą symbolikę odciśniętą na tych kratach
mam wyryte szpetne piętno wrzącym prętem na mym czole
To dlatego instynktownie nie mam zamiaru się ocknąć
będę stać na linii ognia z martwą arią moich liter
bo choć strzępię się na marne jest za późno by się cofnąć
nawet jeśli mnie rozszarpią tak jak zbutwiały manifest
Ciskam piórem... chodź ze sznurem! rąb osiki ku przestrodze!
nie pasuję już do żadnej rozpoznanej paranoi
możesz wcisnąć mnie w ten kaftan lecz nie stawaj mi na drodze
bo góruję już nad nimi jak mistrz chorej ceremonii!
Nie odpuszczę... nie ma chuja! choćbym miał utonąć w słowach
choćbym morzem miał wyrzygać zatopione we mnie traumy
nie zostawię, nie przepuszczę będę wciąż swą treść pompować
jak kapitan na dnie komnat tuląc ster osiadłej łajby!
Będę zaklinać swe Cienie jak wynaturzony dewiant
bo wciąż wierzę że Poezja zamyka ryje na amen
tylko szepnę już w posadach ich w biliardy śpiewa
Pan na włościach! Burz post factum! Ten czarny atrament!
Dominic Butters, 18 march 2015
Zawsze brakowało nam szczęścia na puentę
zazwyczaj ze strachu, że drugie zacznie jednak słuchać
myślałem, że daję Ci wszystko co mam najcenniejsze
lecz w zbyt wielu nieskończonych szukałem Cię sztukach
Zacząłem się gubić już w nieswoich twarzach
każdą muszę teraz skreślić, wydrzeć zmazać lub przepisać
mam ich więcej niż pięćdziesiąt lecz spraw bym już żadnej nie musiał zakładać
bo określać, to z Wilde'a znaczy ograniczać
Tylko czarny kubek przed piątą gdy blady dzień wstaje
śmiało za to mógłbym oddać listy z szuflady na wiersze
i obiecać już nie ciągać Cię do naszych niedorosłych bajek
bo wiem, że i tak mnie poprosisz bym nas ukrył tam jeszcze
zielony dla Ciebie, jajecznica ze świtem i uśmiech przez ramię
nie miałem serca Cię budzić, śniłaś, gdy wyszedłem...
Dominic Butters, 14 march 2015
znał jej pociąg do tych liter które on miał zawsze w głowie
ściskała jak kamień w ręku resztki wspólnego przekleństwa
uśmiech chyli się nieznacznie wirując na jednym słowie
będę wodził Cię złudzeniem byś została już w tych wersach
po Twej szyi spłynę taktem w pół zdania na głuchą pauzę
by zacierać oddechami między ustami granicę
i nazwij to wszystko narwanym naiwnym wariactwem
lecz zdradzają Cię nabrzmiałe łaknące tekstu źrenice
szeptem o krok od szaleństwa wyłudzę Twoje natchnienie
i nasycę swą szorstkością mając Cię na pastwę losu
naszkicuję na Twej skórze nasze nieistnienie
bo choć przecież nieprawdziwi dobrze wiesz jak masz to poczuć
drżącą ciszą strącasz krople mieszając z zapachem nocy
oparta o ściany warg zdajesz się bardziej bezbronna
lecz mając Ciebie przed sobą coraz trudniej jest Cię spłoszyć
bo zbyt blisko nam z o do e w wyrazie historia
wyczuleni na kształt szczelin między iluzją a kartką
Perłowe pragnienie ciepła i bezpański ciężar Cieni
bo te słowa nam wyszły chyba aż za bardzo
gdyż to przez nie chronicznie jesteśmy zmyśleni...
Dominic Butters, 14 february 2015
Wiatr roznosił drobne płatki opadając śnieżna kołdrą
wszystkie barwy jednej nocy na czerń i biel pozamieniał
zasypiałem i budziłem się z twarzą wlepioną w okno
czekając aż w końcu przetniesz kąt mego pola widzenia
Lecz horyzont wiecznie milczał za jego nierówną linią
kryła się jakaś tęsknota której nie umiem wyjaśnić
jeśli wersy też przysypie i po drodze gdzieś zaginą
wiedz, że nigdy nie chciałem byś o mnie musiała się martwić
Wyruszyłem zostawiając resztki zdrowego rozsądku
tłukąc do swej głowy prośbę by raz jeszcze ciepło poczuć
Nim spostrzegłem świat się rozmył, roztarłem skrawkiem nasz kontur
nieświadomie tracąc kontrast sykiem bólu w lewym oku
Chwilę później stała obok, miękkim głosem wprost do ucha
szeptała mi piękne baśnie, którym nie byłem w stanie się oprzeć
Ja i Ona... a ostrożność? Stała się nad wyraz głucha
jakby chciała bym odwlekał w nieskończoność dla niej wiosnę
Obiecała przeprowadzić przez urwiska złudnych szlaków
bym mógł znaleźć swoją ścieżkę prowadzącą wprost do Ciebie
Nie widziałem nic poza nią ani też mijanych znaków
tak zniknąłem w srebrnych saniach nie patrząc więcej za siebie
Dziś wołać mogę do woli lecz odbijam się od echa
zdarłem gardło na tych kartkach by przekuć emocje w słowa
wszystkie kształty mróz zatrzymał, zaczarował w martwy letarg
gdyż jedyną odpowiedzią są zmarznięte ciszą pola
Stałem się nadwornym błaznem, słowikiem zamkniętym w klatce
by ku uciesze gawiedzi wywlekać na wierzch wnętrzności
Znam tylko błagalne modły, które powtarzam jak mantrę
bo im szerzej mnie omijasz tym bardziej jestem spokojny
Nigdy więcej nie patrz w oczy nie chcę byś wpadała w ich próżnię
nie ma w nich już krzty tej iskry, która kiedyś w nich się tliła
gdyż mam przekrwione spojówki zapatrzone w szklaną pustkę
którą zaczynam oddychać, która w serce mi się wrzyna
Chciałbym znów ślepo w nas wierzyć, łudzić się, że nie mam racji
lecz zbyt ostra krawędź lustra rozpruwa resztki nadziei
Nie mam siły patrzeć w gwiazdy, być swoim cieniem z okładki
bo cokolwiek bym napisał to i tak już nic nie zmieni
Dziś te ściany są zbyt zimne by przepuścić nikłe światło
i zbyt grube byś usłyszeć mogła wszystkich szeptów moich zdania
W tym pałacu z lodu jestem dla niej tylko kolejną zabawką
Dlatego nie powinnaś już Gerdo szukać swego Kaja...
Dominic Butters, 3 january 2015
Kiedyś los postawił przed sobą dwa światy
gdyż i tak jedno z drugim miało się nie spotkać
potem pchnął nas ku sobie, oczy nam zawiązał
bo przecież już dawno spisał nas na straty
Staliśmy tam sami, prosząc by się mylił
Migoczący lazur i uparty heban
Wiodłaś mnie ścieżkami północnego nieba
jakbyś chciała zagłuszyć nasz niemy pesymizm
Potem już inaczej patrzeć nas nauczył
Wśród różnych definicji znaleźliśmy szczęście
Mnie uwikłał w komnaty, między cienie rzucił
Tobie przy nadziei dał co najcenniejsze
Dlatego wiem, że głupotą byłoby dziś wrócić
by rozwiązać oczy i sprawdzić czy jeszcze...
Dominic Butters, 3 december 2014
Niedorzeczni... Tak dziś mam nas tłumaczyć?
Z niepowstrzymanych, samotnych utkani domysłów
Wystrzeleni wprost w siebie wśród biliardów błysków
którym przyszło sny zdławić, by celowo je stracić
Wyssani z palca, który kpił z nich okrutnie
ci co chcieli szczęściu odgryźć całą rękę
Musieliśmy wbrew sobie dopisać tragedię
by nie dać się wciągnąć w gwiazd bijącą próżnię
Zbyt ostrożni, by czytać pomiędzy wierszami
Zbyt słabi jednak, by przespać bezsenność
Naiwni... Błagalnie myśli zagłuszamy
licząc, że milczenie jest dla nas ucieczką
że w pełni potrafimy zamknąć się w swe ściany
Niedorzeczni... Zbyt głusi, by zaufać sercom
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
31 october 2024
3110wiesiek
31 october 2024
Vision In DarkSatish Verma
30 october 2024
Słoneczko poplonoweJaga
30 october 2024
Kruchość.Eva T.
30 october 2024
We Were Too ProudSatish Verma
29 october 2024
Jesień mnie cieniem zwiędłychEva T.
29 october 2024
Into DepressionSatish Verma
28 october 2024
Jarzębina czerwonaJaga
28 october 2024
2810wiesiek
28 october 2024
In HoneymoonSatish Verma