Dominic Butters
Jeden i Drugi
Od zawsze było ich dwóch jeden z krwi, a drugi duch
I kiedy tekst idzie w ruch to żaden nie pamięta sumienia
Pierwszy zna magię słów, drugi ciemność, Cienie, mur
Tak każdy na swój strój... Nieodzowną częścią mego przedstawienia
Halo! Ziemia! Czas zbudzenia, wstać z uśpienia, z odrętwienia
Bez zwątpienia po promieniach w stan natchnienia do strumienia...
Szlaku nie ma? Co to zmienia? Gdy pragnienia tyczą ducha
Nie dla zasad, nie dla fasad, nie dla form i nie dla ucha
Chodź! Stań tutaj! Sercem słuchaj, ono poprowadzi w przestrzeń
Z każdym wersem zrób, co zechcesz, możesz wszystko, nawet więcej!
Mówię do was od dekady, bez przesady... Wyruszałem, gdy świat moknął
Zaczynałem jak umiałem... Zobacz, do czego to doszło!
Wiecznie grząsko, stale pod prąd, wyuczyłem się wspinaczki
Gdy dotarłem tam gdzie chciałem... W dole odpływały statki
Z fascynacji w swej narracji przeceniałem smak zwycięstwa
Zrozumiałem, że w tej drodze, liczy się tylko trud wejścia
Krok z Czterech Ścian w nowy wszechświat, znów u podnóża podejścia
Widok za mną roztacza kąt, wzmaga pęd mojego zacięcia
Tylko bezmiar, długa niecka, chcę jedynie piąć się w górę
Bo gdy piszę, nie oszczędzam... Wtedy żyję, kiedy czuję!
Gnam za piórem jak ten dureń, wciąż przed siebie na wyżyny
A każda linijka to nowy kierunek wyłaniający się z nad rozpadliny
Dystans uwalnia siły, nie dbam tu o godziny, gdy wszystko poświęcam tworzeniu
Sens upatruję w dążeniu, skupiam myśli na celu, po skalnym sklepieniu, ku Niebu!
Upadki to tylko szczegół, gdy walczysz z wiatrakami, gonię za marzeniami dla chwili
Wzdłuż zaostrzonych grani, by poszerzać rys granic, by oddychać płucami pełnymi
Za plecami mam limit, ruszam w nowe dziedziny, to jak strzał dopaminy błękitem
Sam na sam z monolitem, wszystko, co nieprzebyte, jest dla mnie wyznacznikiem, mym szczytem!
Zadatki na neofitę, stawiam Tekst ponad Bytem, wierzę w moc sprawczą liter… Wyznaję
Każdy wtoczony kamień, który donieść zdołałem, jestem tu by być dalej, na amen!
Swego losu kowalem… Zapracuję na talent, tylko taką uznaję kolejność
Czy to nadal Poezją? Dziś już raczej mą ścieżką, mą wartością niezmienną... Jak przeszłość
Chłonę wszelką percepcją, scena podnosi tętno, stoję tuż nad krawędzią... przed Wami
Spacer w chmurach nad krańcami bieli z didaskaliami… Wychodzę z emocjami w głąb sali
Wszyscyśmy tu wędrowcami, każdy z nas to pergamin, jak zostanie spisany, zależy od Ciebie
Choć przyszłości nie znamy, choć kłody pod stopami… Musisz wszystko postawić! Musisz chcieć!
Dla siebie...
Od zawsze było ich dwóch, obydwu cechuje głód
I gdy twarzą w twarz tu, nic się nie liczy, gdy uciekają w sztukę
Pierwszy ponad niebem głów, drugi szybko wpada w cug
By Teatr istnieć mógł, jeden i drugi... Jak przyczyna i skutek
Dobrze wiedziałem jak zacząć, wyrwałem margines kratom
Choć słyszałem je jak kraczą, jak jazgoczą!, jak cudaczą?
Niech się raczą kartki szmatą! Bazgram znów swój tusz po ścianach
Znów mam w planach paćkać zdania... Widzisz! Ciekną! Czarna plama!
Wrócił dramat, dobrze znana, ta śpiewana w kącie modła
Cssyt... Pochodnia… W dół po stopniach, poszarpany jawą koszmar
Cierpki posmak, gorycz ostrza, na mych ustach ich melodia
Tam u podstaw, jak na rozkaz, jednym wersem, wszystkie powstać!
Stęchła rozpacz, ten chłód komnat, który rwie się wprost ze środka
Słów warownia, ma samotnia, nie zna Gwiazd i nie zna Słońca
Idę w mrok mam... w oczach moc, a każdy krok jak gong poprzedza tykanie
Jak na zawołanie, za mną ramię w ramię, na moje wezwanie... Czuwanie!
Rozdrapałem znamię i wiem, co się stanie, ten napis na bramie... Zamarzły
Urojony Martyr, ze swej wiecznej wachty, co łupi antrakty, co czuje, choć martwy
Mam mankiet wydarty, głos bardziej uparty, wzrok głębiej zapadły... Pobladły
Puls niewyczuwalny, dech niedostrzegalny, zabity...? Wracajmy? Świece zgasły!
Krwią zawarłem pakty, by nie dotknąć prawdy, oddałem ostatni haust światła
Zatłukłem zwierciadła, przystawiłem do gardła, zawyła wnet aria... Makabra!
Zapraszam do tańca, niech porwie nas farsa, trzy czwarte na palcach w ten atłas
Lecą na łeb wahadła, w północ zastygła tarcza, w kręgu stoi ma armia... Upadła!
W żyłach skostniała magma, wbita w piersi apatia, nad ich głowami matnia zapalna
Powietrzem kołysze siarka… Tylko iskra i wariat! Pokusa zbyt nieodparta, abstrakcja?
Zerwałem się z kagańca, zbiegły syndrom skazańca, żelastwo mam w nadgarstkach wżarte
Te drzwi były otwarte, szarp mocniej tę klamkę, zatrzasnąłem zapadnie... Poważnie!
Ciągnę zgrzyt po posadzce, łatwo wpadam w reakcję, setna noc w setnym akcie nieśniona
Ofiara niespełniona, wszyty sztorm w ciąg zachowań, łapię ton jak grafoman... Kakofonia!
Gram ich pieśń na trytonach, w waszych lękach i trwogach, znów witamy w swych progach… Przeklęci
Pozbawieni pamięci, bez twarzy, bezimienni, wszeszczopisy komedii w maestrii
Trupa tragiincepcji, gną się w tok akcji deski, kurtyna darta w strzępy… Dosłownie
Szpetne Cienie toporne, pod banderą, nie z godłem, na scenę wdziera się odmęt, mój Okręt...
Płynie znów i chcę mocniej! Nieważne gdzie i jak... Głośniej! Tu gdzie wszystko umowne... Pozornie
Czas już opuścić widownie… Łap za ścierę i do mnie! Bo prędzej znajdą Cię za burtą, niż zaśniesz z ryjem w popcornie!
Od zawsze było ich dwóch i pomimo tylu lat już
Nadal nie wiem jaki cud byłby w stanie ich zjednać
Na straży swoich ról, dzielą spektakl na pół
bo gdy uderzysz w stół, jeden i drugi zdąży się odezwać.
https://truml.com