laura bran


dźwig


stalowe słońce w sypialni. kubatura pokoju zalana chłodem, a na jej dnie ja. dryfuję. po pustych ścianach przeraźliwie krąży zgrzyt. wpadł przez uchylone okno i nie może wylecieć. na zewnątrz majestatycznie prężą się długie szyje dźwigów; poruszają skrzypiąc niemiłosiernie w kolankach. wojna światów. rozsuwam zasłony. są. trzy. rozmnożyły się w nocy. szczerbate długie ryje zaglądające mi w balkonowe drzwi zdają się zrzędzić: "ktoś musi pracować, aby spać mógł ktoś". też coś. nowy piękny dzień bezrobotnego zaczyna się od włączenia komputera i sprawdzenia, ile ofert pracy umknęło bezpowrotnie podczas jego snu. umknęło. bo liczą się tylko pierwsi. setna odpowiedź musi liczyć na cud, by była przeczytana. a wiadomo. cuda tylko w kosmosie, choć i to nic pewnego. poranne smsy "dzien dobry. kocham cie." to też już bajka. mieszanina złomu, z którego teraz mam coś rzeźbić. nie wiem co i po co. może następnego komórkowego transformersa, którego dalej puszczę w świat. niech sobie pobiega. dzień dobry. helikopter w głowie śmiga skrzydłami w kółko. sieka na kawałki. mój nowy piękny dzień. kawa z mlekiem, shake z wczorajszego małpiego mózgu. pełnoziarnisty chleb ze zbóż, kołyszących się niegdyś jak oceany w blasku księżyca, nie przynosi ukojenia. liryka chleba dziwnie niknie wraz ze wzrostem świadomości podczas aktu spożycia. i tak wszystko zginie w mrokach tej utopijnej walki o przetrwanie. "dzień dobry" życzy tylko powodzenia na kolejnym jej etapie. zgubna galopada myśli - nie do powściągnięcia. walcząc z czasem napędzamy go jeszcze bardziej. perpetuum mobile. nakręcamy sprężynę do granic, a zegarmistrz światła zaciera łapy. spokojnie - staram się ustabilizować obraz. na ścianach stopniowo osiada dzień.

telefon nagle ożywa jak elektroniczne zwierzątko made in china, stworzone, by przynieść ulgę zmechatronizowanemu społeczeństwu. mechatronika rozprzestrzenia się bowiem systemowo sama poprzez własne urządzenia. organizm sieci zaprogramowany na progresywną ekspansję.  mój osobisty neuroprzekaźnik wyświetla numer nieznany. jakaś firma chce mnie zatrudnić do stworzenia finalnego produktu, jakim jest niewątpliwie zysk wytworzony przez konsumpcję konsumenta. domyślam się, że zysk następnie zeżre, a mnie z czasem wydali. chwila konsternacji. miga w głowie czerwone światełko: nie jedz, abyś nie został zjedzony, nie przerabiaj, abyś nie został przerobiony. dźwig za oknem ryczy ze śmiechu. czuję żelazny wzrok na plecach i sama już nie wiem, dlaczego znowu pewnie spieprzę tę okazję.

stalowe słońce roztapia się w powietrzu. kubatura pokoju zapewnia dogodne warunki przeżycia, a w jej wnętrzu ja. mała w obliczu dźwigów, jak bakteria, bateryjka pełna komórkowego ciepła. dzień dobry. kocham cię. mówiłam już "smacznego"?


16.07.2012



https://truml.com


print